piątek, 9 grudnia 2016

Geniusz matematyczny




Pierworodny liczy.

Co się da i kiedy się da. Wszystko. Po kolei, na palcach, w pamięci, gdzie mniej, gdzie więcej, dodaje... O, to dodawanie szczególnie go fascynuje. Bo gdy proponuje się mu, dajmy na to, odejmowanie, oburza się, jakby odejmowanie było czymś najbardziej lamerskim w świecie 4-latków.

Tymczasem wczoraj na przykład policzył sobie w pamięci, ile wynosi 32+4.

- 36. Dobrze? - upewnił się, w napięciu czekając na werdykt.

- Brawo! Bardzo dobrze!

- Tak w myślach sobie policzyłem. Po cichu!!!!! Nie słyszałaś, prawda?

Matka przyznaje, że nie słyszała. Choć przeczuwała, że coś się święci i z zafascynowaniem obserwowała mimikę Syna, która sugerowała raczej, że jej właściciel karkołomnie stara się utrzymać kontakt wzrokowy z muchą na suficie, chociaż skubana wciąż mu odlatuje i się przemieszcza.
Jednak w tym przypadku nie ważne, czy były prowadzone działania na zwierzętach. Liczy się wynik (aż się prosi, by dodać, że "takie czasy"). A wynik był prawidłowy. Imponujące.

Dla Matki imponujące, oczywiście. Bo Matka, jak to matka, jara się każdą nową umiejętnością swojego potomka (Was do tego nie zmuszając, aczkolwiek miło by było). Kiedyś jarała się, że sam je marchewkę, teraz jara się dopiero, kiedy sam po marchewce posprząta, czyli niezbyt często. Albo właśnie, gdy tak sobie liczy. Bo wie, niemal na pewno, że prędzej czy później mu to liczenie przejdzie. Matce przeszło. Dokładnie w momencie, gdy dostała się do liceum do klasy o profilu matematycznym. I nigdy nie zapomni systemowi edukacji tych dowodów swoich upokorzeń wpisywanych do dziennika. I to w imię czego? Logarytmów, całek, różniczek, cosinusów, wektorów, wykresów funkcji wykładniczej... słowem pojęć, które jeszcze nigdy nikomu nie przydały się w codziennym życiu! Matka wciąż czeka nie dzień, w którym będzie mogła wreszcie wykorzystać wzór skróconego mnożenia.

Ad rem.
Syn liczy i to jest fajne. Przeważnie. Tzn. poza momentami, kiedy nie jest...

Taki na przykład ostatni niedzielny spacer. Jeżeli wyobrażacie sobie niedzielne spacery z dzieckiem, jako słodkie obrazki szczęśliwej, wypoczętej mamy, trzymającej za rączkę uśmiechniętego chłopca, idących wolno przed siebie w pięknych okolicznościach przyrody to... no nie tym razem. Tym razem to scena, niczym kadry z programu "Superniania" (nie zawsze, ale zdarza się). Syn, w którego wstąpiło jakieś licho i Matka drąca na ulicy ryja, ale zagłuszana przez przejeżdżający tramwaj i samochody. Matka nie jest w ciemię bita i po kilku bezskutecznych wydarciach zrozumiała, że tak sprawy nie załatwi, a Syn prędzej "dla fanu" wbiegnie pod jakiś samochód, niż się uspokoi.
Zgarnęła więc w biegu rozwydrzonego Pierworodnego, który chwilę wcześniej przystanął na moment na brzegu wielkiej kałuży (jedyny moment, kiedy przystanął), spojrzał na Matkę, po czym po usłyszeniu: "Nie wchodź w tę kałużę, nie masz dziś kaloszy", zrobił dokładnie to, czego się można było spodziewać. A gdy już z tej kałuży wybiegł, nie rozglądając się w żadną ze stron, przebiegł przez ulicę, nie jakąś ruchliwą (wjazd na osiedle), ale to i tak złamanie jednej z najważniejszych zasad. Przyszła pora na poważną rozmowę. I groźbę natychmiastowego powrotu do domu. Pogadanki wychowawcze w chwili najlepszej zabawy to coś, czego mali chłopcy szczególnie nie lubią. Ale jak mus to mus.
"Dlaczego nie reagujesz, kiedy wołam, żebyś się zatrzymał? (...) Wiesz, co mogłoby się stać, gdyby jechał samochód? (...) Przecież ty jesteś malutki, a samochody duże, prawda? (...) Rozumiesz, że stałaby ci się wielka krzywda? (...) Wiesz, że gdy każę Ci się zatrzymać, nie chcę psuć Ci zabawy, tylko robię to dla Twojego bezpieczeństwa? (...) Chcesz wracać do domu? (...) To co, mogę Ci zaufać?" No takie tam. Wiadomo.

Opamiętał się Syn, jakby mu ktoś w ustawieniach przełączył program, złapał Matkę za rękę i ruszyli dalej.


- Mama, a czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ty mi pytań zadałaś? - wypalił ze stoickim spokojem, gdy tylko przeszli kilka kroków.

- Ale jak to? Jakich pytań?

- No teraz. Wiesz, ile mi pytań zadałaś???

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała zgodnie z prawdą, acz niepewnie, bojąc się, co zaraz usłyszy.

- SZESNAŚCIE! Zadałaś mi 16 pytań. Wyobrażasz to sobie?




Ale przecież... kto pyta, nie błądzi, prawda?

Czy ja zadaję za dużo pytań?

środa, 30 listopada 2016

Black Friday




Zaczęło się w czwartek. A nie, wróć!, zaczęło się w lipcu. W lipcu zaczął się remont mieszkania.
W lipcu też Matka kupiła przez internet tapetę do pokoju Syna Pierworodnego. Jak na matczyne standardy zabrało jej to niewiarygodnie mało czasu. Pół godziny, trochę wina, tapeta wybrana i zamówiona.

Rano, już bez wina, wybrana tapeta okazała się jakimś koszmarem. A przecież to były tylko 2 kieliszki! Słowo! Ale Matka zawsze upija się na wesoło i widzi wtedy wszystko w lepszych barwach. To i granatowa tapeta w małym pokoju wydała jej się świetnym pomysłem.

Ojciec kazał nie wymyślać, pogodzić się z tapetą, bo ładna i dać spokój. Ale co on tam wie? O tapetach.
Jedynym słusznym rozwiązaniem wydawało się poczekać, aż na drugim końcu Polski otworzą sklep z tapetami, by móc tam zadzwonić i błagać, by nie realizowali tego zamówienia. A pewnie tak się cieszyli, że udało im się sprzedać chociaż tę jedną rolkę... Obiecali jej nie wysyłać, a Matka, równie szybko co poprzednią, zamówiła inną. Tylko już bez wina.
Przysłali. Szybciutko, sprawnie, profesjonalnie. Kulturka.

Tylko, kurcze, ta tapeta... Coś jakby z nią nie tak? Nudna jakaś taka. Ta po winie to chociaż wyrazista była. Może aż nadto, bo granatowo-srebrna, ale przynajmniej była jakaś. Zachowała Matka uwagi dla siebie i po raz kolejny zrobiła to, co uznała za słuszne - potajemnie zaczęła szukać następnej. I znalazła. I-de-al-ną! Jakby stworzoną dla Pierworodnego, z autami i drogami. Taką, nad którą długo się zastanawiała, gdy Syn miał się urodzić, ale wtedy zdecydowała się na inną z tej samej kolekcji. Tak więc kolekcja to sprzed 5 lat, a jak już zdążyła się Matka zorientować, w świecie ścian i elewacji to cała epoka. Przemierzyła zatem internet po wielokroć wzdłuż i wszerz, by wreszcie znaleźć ostatnią dostępną w polskiej cyberprzestrzeni rolkę, czyli tyle ile potrzebowała. Kolejny raz kurier rolkę dostarczył.

Pozostało najtrudniejsze, wytłumaczyć Ojcu Pierworodnego, dlaczego znów zmieniła zdanie i kupiła trzecią tapetę oraz wmówić mu, że jest jakiś sens w tym, że teraz mają dwie rolki z różnymi wzorami. Ojciec akurat w sprawach typu wybór faktury, deseniu (czego?) czy odcienia tapety niewiele ma do gadania, czy to po winie, czy na trzeźwo (i to mu właściwie pasuje), więc szybko skapitulował i machnął ręką.

Po tym machnięciu miało już pójść łatwo.
Wciąż był lipiec, trwał remont, ekipa remontowa miała tapetę położyć i jeszcze w lipcu remont skończyć.
A potem był sierpień, trwał remont, Matka z Ojcem zwolnili ekipę i mieli skończyć remont sami. Uznali bowiem optymistycznie, że gorzej już i tak nie będzie i po co płacić komuś za partactwo, jak mogą spartaczyć samodzielnie.
A potem był wrzesień...

Wreszcie przyszedł czwartek i proszę, znaleźli czas, by tę tapetę przykleić. Czwartek, 24 listopada.
Pierworodny w przedszkolu, a Matka z Ojcem dziarsko zabrali się za robotę.

Cel: przyklejenie 3 pasków tapety
Doświadczenie i umiejętności: znikome
Godzina rozpoczęcia pracy: 10:00
Liczba popełnionych błędów: wszystkie
Godzina zakończenia pracy: 16:00
Najczęściej powtarzane przez Matkę słowa, wyłączając przekleństwa: "A pan Zenek z Jutuba zrobił to w 10 minut." i "Ja to już na bank kiedyś widziałam w tym serialu 'Sąsiedzi'."
Uzyskany efekt: wstyd przyznać

Na szczęście dla Pierworodnego nie jest ważne, że przy suficie dramat, bo tak wysoko głowy nie zadziera, a poza tym wiszą półki, więc czym się przejmować. Nie zwrócił też uwagi na tragedię po prawej, bo co z tego, że wystaje stara tapeta skoro on ją lubił. Matka bowiem wymyśliła, że skoro wcześniej były 3 paski tapety i teraz też mają być 3 paski, a tapeta jest tej samej firmy i z tej samej kolekcji, nie ma sensu zrywanie starej, położy się jedną na drugą i będzie cacy. Otóż... nie, nie będzie. Tapeta tapecie nie równa. A jak wam się wydaje, że rozmiar nie ma znaczenia i że nikt nie pozna, że jest trochę mniejszy to źle się wydaje, jak to w życiu. Rolka węższa o 3 milimetry, to po 3 paskach prawie centymetr i w efekcie dupa blada.

Ale za to bąbli żadnych Matka nie narobiła! O! A że niedoklejone w dwóch miejscach... Eee, coś się jeszcze wymyśli.

Jednak dla tej jednej, całkowicie szczerej i spontanicznej reakcji warto było przez to przejść:

"Nowa tapeta! Z samochodami!! I labirynty!!! O takiej marzyłem!!!!"


I tym optymistycznym akcentem czwartek się skończył.


A potem przyszedł piątek. Przyszedł i był zły.
Ale naprawdę zły zrobił się dopiero, gdy Pierworodny wyszedł po południu z przedszkola. Już w drodze do domu dało się wyczuć tę wibrującą energię, złą energię, czarną moc... Jakby dokładnie na matczyne osiedle spoglądało Oko Saurona, jakby zbliżała się klasówka z chemii, jakby gdzieś na świecie płakał jakiś jednorożec, jakby w święta nie miało być "Kevina"...
Z godziny na godzinę potęgowało się przeczucie, że coś musi się wydarzyć i że nie będzie to nic dobrego. Coś wisiało w powietrzu. I nawet pogoda tego dnia upiornie z tym czymś współgrała... Napięcie narastało jak u Hitchcocka. Wreszcie osiągnęło punkt kulminacyjny.

Matka z Ojcem zajęci byli akurat mocowaniem wymarzonej lampki nad łóżkiem Pierworodnego, gdy ten wziął młotek i najzwyczajniej w świecie jebnął nim w ścianę. W tapetę. Bo tak.

Dziura.

15 minut wcześniej w salonie, mając tego popołudnia na koncie już kilka durnowatych wyskoków, wziął czerwoną kredkę i próbował wyrazić swoją artystyczną ekspresję na białej ścianie. Matka proceder udaremniła nim doszło do katastrofy, ale coś tam jednak zmalować zdążył. 

Jeszcze emocje dobrze nie opadły, a ten tym młotkiem w ścianę. Matka wrzasnęła. Powiedziała swoje i oświadczyła, że wychodzi. Po czym wyszła. Najpierw z siebie. Potem do drugiego pokoju. Bo jak się okazało z nerwów tak skoczyło jej ciśnienie, że nie doszła dalej jak do kanapy. W tym czasie Pierworodny, niewzruszony matczynym wybuchem, jebnął w ścianę po raz kolejny. Matki ciśnienie jebnęło jeszcze wyżej.

Kiedy wreszcie wieczorem Pierworodny zasnął, za swoje zachowanie otrzymując najwyższy wymiar kary, tj. brak czytania książki na dobranoc, do Matki dotarło, że to dopiero piątkowe popołudnie, piątek, piąteczek, piątunio... Przed nią jeszcze sobotunia i niedzielunia. Wtedy stwierdziła, że musi się wyładować, inaczej nie zdzierży. I tu potrzebny był ciężki kaliber, na takie właśnie okoliczności stworzono krav magę, cross fit, iron mana i inne ekstremalne aktywności. Tylko co wybrać?

Wybór był oczywisty.
A zatem zakupy!
I tym razem nie przez internet. Choć nie ma co ukrywać, istniała obawa, że jeżeli wyjdzie tego wieczora z domu to już nie wróci. Ale kto nie ryzykuje, nie żyje, czy jakoś tak. Jeszcze półtorej godziny miała być otwarta galeria handlowa, a tego dnia akurat, jak na ironię, wypadał "Black Friday" - czarny piątek - dzień wyprzedaży, zakupowe szaleństwo, szopinG . Zaplanowała więc Matka, że kupi: czapkę, kurtkę na zimę i komodę. A jak starczy czasu to może jeszcze szalik. Taa...

Skończyło się tym, że kupiła mleko, polędwicę sopocką i kabanosy. 

Z tym że kabanosy zjadła w drodze do domu.
Zakupowe szaleństwo a'la Matka Wyluzuj!

I wiecie, co jest najgorsze w tym wszystkim? Bo zaczynając pisać ten tekst, Matka jeszcze nie wiedziała. To znaczy myślała, że najgorsze było to, że wrzeszcząc bądź cedząc przez zęby podczas tapetowania na zmianę "Gdzie jest ten cholerny nożyk do tapet?!" z "Ja pierdolę, teraz tu się odkleja" i "Nigdy więcej nie zamierzam kleić żadnych tapet!!! W życiu!!!!11", jednocześnie wiedziała już, że za kilka dni kurier ma dostarczyć kolejne dwie rolki, które zamówiła do salonu i cały ten koszmar zacznie się od nowa...
A jednak nie, nie to uczucie było najgorsze. Najgorsze, że teraz, między akapitami, wyszukała Matka w internecie zdjęcie tej tapety z pokoju Syna i okazało się, że...


przykleili ją, kurwa, do góry nogami!


środa, 9 listopada 2016

Gadka czterolatka #2 - Wnuk Pierworodny gada z Babcią


Gadka czterolatka #1




Podróżnik

Wysiadają Matka z Synem z autobusu na dworcu - mają odwiedzić Matkę Matki, która wyszła im naprzeciw. Przejechali jakieś 32 km, a teraz, po kilku minutach spaceru, zbliżają się do osiedla, na którym mieszka Babcia. Pierworodny dziarsko maszeruje ze swoim plecaczkiem w kształcie małpki, całym wypchanym resorakami (bo nigdy nie wiadomo, co może przydać się w podróży). W pewnym momencie mały traper zatrzymuje się, spoglądając z zadumą na blok, do którego zmierzają, zupełnie jakby widział go po raz pierwszy i zanim ruszy dalej, stwierdza:

- Hmm, czuję się jakbym był w Polsce.



Żadnych węglowodanów

Matka Matki szykuje Pierworodnemu kolację.

- A chleb chcesz z masłem? - pyta.

- Nie chcę chleba - odpowiada Pierworodny zdecydowanie.

- Wcale? - Jak wiadomo, takie rzeczy nie mieszczą się babciom w głowach.

- Dbam o linię.



Slow food

Pierworodny z Babcią mają pewien zwyczaj, taki swój rytuał, na który Pierworodny czeka przed każdą wizytą Babci. Za każdym razem, kiedy Matka Matki przyjeżdża, Pierworodny pokazuje jej wszystko, co nowego pojawiło się w domu, a czego jeszcze nie widziała: wszystkie nowe zabawki, swoje rysunki, książki, najróżniejsze duperele, dekoracje, sprzęty w domu itd. Przy jednej z wizyt zapomniał zwrócić Babci uwagę na najnowszy magnes na lodówkę przywieziony z jakiejś wycieczki. Magnesy Matka z Ojcem zbierają od jakichś 10 lat, więc trochę ich na tej lodówce jest i niełatwo dostrzec, że wśród nich pojawił się nowy.
W pewnym momencie słyszy Matka, jak w drugim pokoju Pierworodny o ten magnes sprzecza się z Babcią.

- Widziałaś!

- Nie widziałam.

- Widziałaś, był na lodówce!

- Ale go nie widziałam.

- Bo za szybko otwierałaś lodówkę!



Life is brutal

Matka Matki odebrała Pierworodnego z przedszkola. Wracają do domu, gawędząc sobie o tym, co wydarzyło się w ostatnich dniach, kiedy się nie widzieli.

- A ucieszyłeś się, że mieliście gości? - pyta Babcia.

- Nieee, broiłem - odpowiedział Pierworodny przewrotnie. Bo choć rzeczywiście broił podczas tamtej wizyty niemiłosiernie, niespodziewany przyjazd gości bardzo go ucieszył.

- Jak to broiłeś? Dlaczego?

- No, babcia, takie życie...



wtorek, 8 listopada 2016

Odkurzamy



Zaniedbałam blog. Przyznaję się do winy, kajam i biję w mą wątłą pierś. Schrzaniłam.
Regularnie w tym roku dawałam plamę, ale od lipca to już zupełnie zawaliłam sprawę.
A plan był taki ambitny (jak wtedy, gdy w dzieciństwie mówiłam, że będę pracować w cyrku, a w rzeczywistości nigdy nie zrobiłam na wuefie porządnego mostku, a w kolanach to mi strzyka, gdy mam zrobić przysiad), planowałam relacjonować dzień po dniu wakacje z Synem. Relacje miały być obszerne i szczegółowe. Właśnie znalazłam swoje zapiski z pierwszych dni tych wakacji:


Dzień 1: 
Przeżyliśmy. Jeszcze 61.

Dzień 2: 
Trwają upały. Drugi dzień siedzimy nad jeziorem. Pierworodny co rusz spotyka kumpli z przedszkola - 4-latek ma o jakieś 300% bujniejsze życie towarzyskie od mojego.

Dzień 3: 
O-o-ł. Psuje się pogoda. Na spacery wystarcza, ale bez jeziora i lodów 3 razy dziennie o wiele trudniej być cierpliwą, wyrozumiałą i spokojną matką.

Dzień 4: 
Zaczyna się. "A kiedy przyjedzie babcia?", "A kiedy pojedziemy do babci?", "A kiedy spotkam się z O.?", "A kiedy spotkam się z S.?", "A kiedy będę mógł zabrać to nowe auto do przedszkola?", "A czemu pada?", "A czemu wczoraj nie padało?"...

Dzień 5: 
Pogorszenie pogody następuje wprost proporcjonalnie do pogarszających się nastrojów. Zapamiętać: nie zabierać więcej rowerka biegowego na zakupy do Biedronki!!!

Dzień 6: 
Za oknem Armageddon. Nie o taki lipiec walczyliśmy! Siedzimy w domu. To nie ma szans się udać. 

Po tygodniu z większych strat można odnotować: kanapę popisaną kredkami na czerwono,


W tym momencie, po przecinku, relacja nagle się urywa. Sama nie wiem, co mogło się wydarzyć, czemu przerwałam w środku zdania. Sytuacji z czerwonymi kredkami w ogóle nie pamiętałam, a od tamtej pory kanapa już tyle przeszła, że nawet nie jestem w stanie określić, w którym dokładnie miejscu te kredki miały używanie.


Skoro piszę, wakacje najwyraźniej przeżyłam. Człowiek potrafi otrząsnąć się po niejednym ciężkim doświadczeniu życiowym, toteż i 2 miesiące spędzone z kilkulatkiem i bez ratunku w postaci przedszkola jest w stanie przetrwać. Ślady na psychice pomińmy znaczącym milczeniem. Żołnierze wracający z wojny, też nie lubią mówić o tym, co tam się wydarzyło, choć wiemy, że to, przez co przeszli zmieniło ich na zawsze.

Możecie sobie tylko wyobrazić nas, matki, 1 września na schodach przedszkola, gdy rano z ulgą zamykałyśmy za sobą drzwi i gratulując sobie wzajemnie, ze łzami wzruszenia w oczach wołałyśmy: "Yes! Yes! Mamy to! Pierwszy września! Przeżyłyśmy!".
Oczywiście my - matki, które te drzwi za sobą zamykamy nie pierwszy raz, które znamy się z przedszkolnej szatni, w której dziesiątki razy urządzałyśmy dzieciakom wyścigi w najszybszym zakładaniu butów, i podziwiałyśmy w niej z przesadnym entuzjazmem 128 par kapci z "Frozen" i 274 gadżety z Zygzakiem McQueen'em, poza tym widziałyśmy 17873619296 rysunków, malunków, wyklejanek, wydzieranek, figurek z plasteliny, kubeczków po jogurcie, rolek po papierze toaletowym, koralików, wstążeczek i kij z tym z czego jeszcze, ważne, że za każdym razem trzeba było przeczytać imiona całej grupy i wiedzieć, które jest czyje.
To my, matki, które już to wszystko znamy i za czym tak tęskniłyśmy przez ostatnie 2 miesiące, zamykałyśmy te drzwi z ulgą. Jednocześnie z rozczuleniem i pewnym takim dobrotliwym, rozumiejącym uśmiechem patrząc na tych rodziców, którzy przerażeni, jakby tracąc grunt pod nogami, siłą trzymają się poręczy przy schodach prowadzących do sali dla najmłodszych i nie mogą oderwać zaciśniętych na niej palców. Zamykałyśmy drzwi, zostawiając za sobą panią Hanię, tłumaczącą, że dzieci sobie poradzą, że poszły nie oglądając się za siebie i filigranową panią Jolę stojącą na schodach jak Cerber i broniącą dostępu tym, którzy chcieli jeszcze tylko sprawdzić czy koszulka nie wyszła ze spodenek, czy rajstopki nie zjechały i czy rzep w kapciu się nie rozkleił, i przypomnieć, że majtki na zmianę są w szatni, i że tatuś będzie zaraz po podwieczorku, i jeszcze tylko jednego buziaka...
Stałyśmy tam pod przedszkolem tylko przez chwilę, wszystkie z uśmiechami na twarzach, z poczuciem, że właśnie spotyka nas zasłużona nagroda, z poczuciem, że wkrótce dokonamy rzeczy wielkich. A w powietrzu czuć było wyjątkową atmosferę, podniecenie, wolność...

3 dni później Pierworodny był chory.

Takie prawo Murphy'ego odnoszące się do życia przedszkolnego. Jeżeli przez całe 2 miesiące wakacji dziecko nie miało nawet kropli kataru, nawet o jedną kreskę podniesionej temperatury i nie zakaszlało nawet, gdy zakrztusiło się sokiem, wiedz, że po 2 dniach w przedszkolu przyniesie do domu tajemniczy wirus, a gdy tylko ozdrowieje, po kolejnych 2 - ostre zapalenie oskrzeli.

A potem czas nagle przyspieszył, niespodziewanie przyszedł listopad i bliżej już do Gwiazdki niż rozpoczęcia roku szkolnego. Kto by tam jeszcze pamiętał o wakacjach? Pierworodny na pewno nie.


Na początku września zapytała go Matka:

- A jak Pani spyta Was, co robiliście w wakacje, to co opowiesz?

Była Matka ciekawa, co jako pierwsze przyjdzie mu do głowy. Czy może 3-tygodniowy, pełen atrakcji wyjazd do Babci, czy trwający nieskończenie długo remont w domu, dzięki któremu ma teraz własny pokój, czy wycieczka do ZOO, a może jak wchodził na tę bardzo wysoką wieżę kościoła i jak zwiedzał różne zabytki, jak wchodził na mury obronne...

- To ja powiem, że kupiliśmy nowy odkurzacz. Mogę?


Czas odkurzyć blog.
Wracamy na dobre. I złe.


piątek, 4 listopada 2016

Pobawmy się w jezuska




Co i rusz Pierworodny przynosi z przedszkola nowe teksty, powiedzonka i odzywki. Niestety bywa z tym różnie. Czasem zabawnie, czasami wręcz przeciwnie.
Okazuje się jednak, że Syn nie zawsze rozumie to, co wywarło na nim takie wrażenie, będąc usłyszane z ust kolegów i co tak chętnie chce powtórzyć w domu. Jak choćby wtedy, gdy w trakcie rodzinnych wygłupów wypalił: "A w ryj chcesz?". Po chwilowym zamroczeniu z powodu szoku na dźwięk tych słów, szybkim ochłonięciu i krótkiej rozmowie udało się ustalić, że Pierworodny nie ma pojęcia czym jest ryj, ani co znaczy to wyrażenie. Wystarczyło mu wytłumaczyć. Historia nie miała więc ciągu dalszego, szybko poszła w niepamięć i niepotrzebna była interwencja kuratora. Uff.

Jednak nie wszystkie niejasności udaje się rozwikłać tak szybko.

I tak pewnego dnia wrócił Pierworodny z przedszkola, a wraz z nim "Jezus".

To znaczy w co trzecim zdaniu wypowiadanym przez Pierworodnego znajdowało się miejsce dla: "O, Jezus!".


- Ej, a skąd Ci się to wzięło? - zdziwiła się Matka już po pierwszym "Jezusie".

- Michał tak mówi.

- Aha.


Uznała Matka, że Syn wie choć trochę, o co z tym Jezusem chodzi. Religię w przedszkolu ma i nawet podpisała osobiście (choć drżącą ręką) zgodę, by w niej uczestniczył - jednak dopiero po tym, jak się okazało, że Pierworodny jest pierwszym dzieckiem w historii przedszkola, którego matka ma jakieś wąty i generalnie jest przeciw, więc, szukając kompromisu, ustalono, że w takim razie będzie wychodzić z sali na czas zajęć religii i spędzać czas z inną grupą. Więcej z tego wychodzenia byłoby szkody niż pożytku, stwierdziła Matka, zgodę jednak podpisując i myśląc, że wybiera mniejsze "zło". I się nie pomyliła. Bo Pierworodny chyba ni w ząb nie kuma, o co z tą religią chodzi poza kolorowaniem obrazków. A kolorować obrazki to akurat lubi.

Mimo to, ku zaskoczeniu wszystkich, wprowadził "Jezusa" do domu.

Co więcej przez kilka dni codziennie bezskutecznie starał się sobie przypomnieć wierszyk, który koniecznie chciał powtórzyć rodzicom. Zaczynał więc od pierwszego wersu:

"O Jezu, Jezu..."

i się zacinał. Za nic nie mógł sobie przypomnieć, co było dalej. Chodził więc w kółko na środku pokoju, bo jak powszechnie wiadomo, tak najlepiej myśli się małym chłopcom, i powtarzał wciąż od nowa:

"O Jezu, Jezu...".

Ani chybi jakaś modlitwa, pomyślała Matka, która na modlitwach średnio się zna, więc nie wiedziała, jak dziecku pomóc z tym "wierszykiem". Za każdym razem kończyło się więc tym, że po powrocie z przedszkola Syn myślał, że teraz to już na pewno pamięta i powie cały, a w rezultacie chodził wciąż w kółko na środku pokoju i lamentował swoje:

"O Jezu, Jezu...".

Minęło parę dni.
Pierworodny właśnie wymyślił jakąś nową zabawę. Przybiega ze swojego pokoju rozemocjonowany i woła:

- Mamo, mamo! Pobawisz się ze mną?

- Dobrze, możemy się pobawić.

- No to tak, Ty będziesz małym Jezuskiem...

- Kim? - Nie była pewna, czy się nie przesłyszała.

- Małym jezuskiem. A ja będę dużym JEZEM. "O jezu, jezu"...


I znów zaczął swój wierszyk o JEŻU.


Bo, jak się okazało, w przedszkolu właśnie uczą się o jeżach i innych mieszkańcach lasów. A co robią na religii, Matka nadal nie wie.

O, Borze Tucholski! czyli to jednak nie powołanie - odetchnęła z ulgą.



piątek, 9 września 2016

Dobra rada




Z cyklu Matki Wyluzuj! myśli z tombaku


Jeżeli chcesz, by czterolatek zrozumiał powagę sytuacji, pod żadnym pozorem nie mów w jego obecności, że masz KUPĘ pracy.

#sprawdzoneinfo

#niedziękuj #pamiętaj



czwartek, 30 czerwca 2016

Ile trwa zakochanie? Czyli lepiej całuję, niż gotuję.



Ile trwa zakochanie?

Ten pierwszy etap. Ten miłosny haj, jak po małej dawce amfetaminy. Gdy noradrenalina wywołuje podniecenie, euforię, przypływ dobrej energii i sprawia, że czerwienimy się na widok ukochanego. Gdy dzięki dopaminie odczuwamy przyjemność i wzrost aktywności, ale też utratę apetytu i strach przed ukochanego utratą. Gdy spadek serotoniny nie pozwala na niczym się skupić, powoduje rozdrażnienie i obsesyjne myśli. I gdy nad wszystkim czuwa fenyloetyloamina, powodując brak koncentracji, bezsenność, niepokój, brak łaknienia, przyspieszone bicie serca, ale i euforyczną radość. Więc ile to trwa?
Ile trwało u Was?
Ile trwało z Ojcem, Matka tak do końca nie pamięta. 2 lata? 3? Może dłużej?
Czasem ma wrażenie, że wciąż nie minęło.

Z tym, że teraz przyszło nowe. Inne. Niezależne od tego z Ojcem. I lepiej, żeby potrwało nieco krócej, bo przez to, że Matka zachowuje się jak kilkanaście lat wstecz, czyli jak zakochana nastolatka, którą przyjaciółki siłą dokarmiały, bo sama w miłosnym roztargnieniu zapominała o tak przyziemnych sprawach... przez to bujanie w obłokach cierpi teraz rodzina. Rodzina to ludzie. A ludzie muszą jeść.

Jeżeli Matka się nie opamięta i nie zawalczy z brakiem koncentracji, wywoływanym chyba tylko przez samą możliwość przebywania w JEGO pobliżu, marny los matczynej rodziny. Z głodu pomrą biedaczyska, ewentualnie z powodu daleko idących powikłań spowodowanych rozstrojem żołądka.

Bo odkąd Matka ma pewność, że marzenia stały się faktem, że jej wymarzony ukochany pojawił się u niej w domu, dano jej gwarancję i obiecano, że wnuków szczęśliwie razem doczekają... tylu kulinarnych wpadek, ile od tej pory zaliczyła, nie miała na swoim koncie chyba przez ostatnie 3 lata. I to już się robi nieznośne.

Nie owijając w bawełnę, jeśli chodzi o pieczenie, to być może nie była Matka mistrzem cukiernictwa, ale na poziomie średniej krajowej raczej się utrzymywała. Biszkopty rosły jak głupie, kremy były puszyste jak loki Pierworodnego po umyciu, torty robiły wrażenie, a po posmakowaniu "3-bita" albo "Raffaello" kapcie spadały, a i zakalec przytrafił się tylko RAZ (1!), i i tak był zjedzony, bo smaczny. To wszystko, oczywiście, nie przeszkadzało nigdy Matce w informowaniu smakujących jej wypieki, co się nie udało, że lepsze byłoby gdyby postało w lodówce, że zapomniała o polewie i że maliny prawidłowo powinny być świeże, a nie mrożone, a w ogóle to ostatnio wyszło lepsze itd.

Aż tu nagle szlag trafił wieloletnią dobrą passę. Jakaś pomroczność jasna zstępuje na Matkę, gdy ta tylko zbliża się do kuchni. Biszkopty nadają się do wyrzucenia po tym, jak zabija je niewłaściwą ilością mąki. Te, których składniki odmierza zgodnie z przepisem, też szału nie robią, bo sprawę zawala na jakimś innym etapie. Kremy się warzą. Galaretki do niczego. Ostatnio spieprzyła Matka nawet najprostsze na świecie ciasto z rabarbarem. Takie, którego nie da się spieprzyć.

Jednak nie poddawała się. "Coś w końcu musi się udać!" - myślała z zacięciem, nie tracąc ducha walki. Postanowiła próbować do skutku.

Akurat była w posiadaniu wiadra czereśni. Wyszukała więc przepis na ciasto z czereśniami. Kolejny przepis, którego nie można schrzanić. Teoretycznie, bo przecież dla roztrzepanego nic trudnego.

Wszystko szło nadspodziewanie dobrze. Potrzebne składniki były w domu. Niczego nie zapomniała dodać i wszystko wykonała po kolei i zgodnie z przepisem. Pamiętała o natłuszczeniu brzegów tortownicy i o papierze do pieczenia na dnie. Pamiętała o włączeniu piekarnika. Pamiętała o ustawieniu timera. Ba! pamiętała nawet by sprawdzić ciasto wcześniej, zanim timer jej to wydzwonił, co było zabiegiem uzasadnionym i jak najbardziej słusznym. Pamiętała, by ciasto wystudzić. A studzenie było najtrudniejsze - ciasto tak pachniało, mmm, tak pachniało... zapowiadało się doskonałe, nie można było się go doczekać...

Wreszcie nadszedł ten moment, kiedy można było wyjąć je z formy i przełożyć na talerz.
Udało się!!!

Ha!!! I kto jest mistrzem? No kto? No kto?
Ma się ten talent. No ma.
To pewnie dlatego, że gdy Matka Matki była z nią w ciąży, jadła pączki od Bliklego.
Poza tym, jeżeli pożarło się w życiu tyle słodyczy, po prostu nie sposób nie znać się na nich..

Mmm, wygląda pysznie.
Świeżutkie ciasto z czereśniami.
Jeżeli początek czerwca smakuje truskawkami, to koniec zdecydowanie ma smak czereśni.

Pierworodny ucieszy się, gdy rano wstanie i będzie mógł na śniadanie zjeść kawałek. Nawet Ojciec łypie okiem, czy by nie spróbować przed pójściem spać...

Jeszcze tylko ostatni sznyt i będzie można rozkroić. I niczego nie zepsułam. Koniec złej passy!

Cukier puder. Siteczko...

O ku...!




Mączka ziemniaczana.

Ba dum tss.