czwartek, 28 listopada 2013

Trele morele a Matce radość

Rozmawiają sobie tak zwyczajnie. Przy kolacji. O wszystkim i o niczym. O pracy, o życiu. O kobietach i mężczyznach. O niemożności zapamiętania przez mężczyzn dat urodzin, imienin, rocznic itp.
- Tatuś tak się śmieje a zaraz go przepytamy z ważnych dat - zwróciła się Matka do Syna.
- W tym roku na pewno nie zapomnę o rocznicy ślubu, 11 grudnia - zapewnił od razu Ojciec, który na 3 dotychczasowe rocznice raz już się nie popisał.
"Pamięta! Pamięta! Wie, że to już niedługo." Serce Matce rosło. Już miało się tak, może i z tydzień cały, radować przebite strzałą Amora wśród wyimaginowanych treli ptaków, latających jednorożców, kwiatów, tęcz i słodkich, puchatych króliczków, gdy wtem nieoczekiwanie Ojciec dokończył myśl...
- bo do 11 grudnia muszę zapłacić ostatnią ratę za samochód.
Auć.

środa, 27 listopada 2013

Mea culpa, czyli jakie traumy Ty serwujesz swojemu dziecku?

Powracając wspomnieniami do czasów własnego dzieciństwa każdy z nas mógłby przypomnieć sobie nieszkodliwe z pozoru sytuacje, kiedy to na skraju furii, roznoszony przez frustrację i pełen poczucia niezrozumienia przez świat, pomyślał: "Ja nigdy nie zrobię tego mojemu dziecku!". Każdy.
Chodzi o jakieś zachowania, reakcje, powiedzonka własnych rodziców, które przed laty doprowadzały do szału.
Oczywiście były to momenty mniej lub bardziej poważne, większość zginęła w odmętach niepamięci. Niekiedy takie deklaracje na daleką przyszłość wykrzyczane były głośno, niekiedy wyszeptane po cichu, czasem zapisane w pamiętnikach na kluczyk.
Pytanie, co dalej? Czy rzeczywiście nie popełniamy błędów naszych rodziców? A może po latach nie uważamy ich już za błędy? Czy podejście naszych rodziców do kwestii rodzicielstwa, ich sposób bycia wobec nas i metody wychowawcze tak bardzo nas determinują, że podświadomie odtwarzamy ten sam model?
Matka na każdym kroku przypomina sobie o rzeczach, które w jej pamięci trafiły do szufladki "Nigdy nie będę robić tego mojemu dziecku!!!". Ale, choć matką jest dopiero od niespełna 20. miesięcy, czy nadal ma prawo je wszystkie tam trzymać? W wielu kwestiach nie miała po prostu jeszcze okazji się sprawdzić. Na przykład szachy. Tak, tak, szachy. Taka gra. Matka przez większość swojego dzieciństwa powtarzała sobie, że nigdy nie będzie namawiała swoich dzieci do grania - jak Dziadek będzie chciał to niech sam namawia i uczy, ale pod Matki nadzorem, żeby miała pewność, że do wnuków ma więcej cierpliwości. Bo z gry w szachy to Matka najlepiej zapamiętała, że po prawie każdym ruchu słyszy się "Ale pomyśl trochę" albo "Zastanów się, dziecko". A to wszystko przez to, że Matki Ojciec, zapalony szachista, widział w swojej jedynej córeczce małego geniusza szachowego. W weekendy często jeździł na jakieś turnieje szachowe. I gdy Matka Matki akurat pracowała i nie było małej Matki z kim zostawić to zabierał ją ze sobą. Mała Matka nie umiała jeszcze mówić, ale szybko stała się atrakcją takich "imprez", gdy okazało się, że po jakiejś rozegranej partii, przez nikogo nie pilnowana, wdrapała się na krzesło, usiadła przy opuszczonym stoliku i prawidłowo zaczęła ustawiać figury na szachownicy, każdą na właściwym dla niej miejscu. Czarne, białe. Wieża, skoczek, goniec itd. No cóż, lata ćwiczeń, godzin spędzonych nad szachownicą, łez i kłótni z Ojcem o to, że Matce się już nie chce, bo ciągle przegrywa (bo rzecz jasna nie dawał Ojciec Matki wygrywać jej od czasu do czasu na zachętę, myśleć sama miała) i chyba tylko to z gry królów Matce zostało, że potrafi jedynie prawidłowo ustawić figury, a może już nawet i to nie. Gwoli wyjaśnienia, Matka nie była przymuszana siłą czy groźbą, po prostu czuła się w obowiązku spełniać ojcowskie oczekiwania. Wbrew sobie. I postanowiła już wtedy, mając kilka lat, że przed własnym dzieckiem nie będzie stawiała wygórowanych oczekiwań, których ono nie będzie w stanie ani przeskoczyć ani obejść a w obowiązku będzie się czuło im podołać. Matka z własnym Ojcem w końcu kłócili się i obrażali na siebie już za każdym razem, gdy ze sobą grali, więc ta wątpliwa rozrywka jakoś sama przestała się pojawiać w ich wspólnie spędzanym czasie. Ale wygórowane ambicje i tak zostały. Bo według swojego Ojca Matka powinna być najlepsza we wszystkim co robi. I tak, już w dzieciństwie, Matka postanowiła, że jej dzieci mają być najlepsze DLA NIEJ. Dla świata mogą być zupełnie przeciętne. A co tak wkurzało Matkę w tych oczekiwaniach jej rodziców (bo i Matce Matki się to udzielało)? Otóż Matka w podstawówce była bardzo dobrą uczennicą, taki typ co to w sumie nic nie musi robić a świadectwo z paskiem zawsze ma. Co i rusz przynosiła jakieś dobre oceny, ale z czasem niepytana nawet się nimi już nie chwaliła. Czemu? Bo rozmowa wyglądała tak:
"- Dostała 4 plus. - A nie mogła być 5?",
"- Dostałam 5 minus. - A za co ten minus?",
"- Dostałam 5 plus. - A 6-tek nie dawali?",
"- Dostałam 6. - A dużo było tych 6-tek? albo - A kto jeszcze dostał?".
Matka w sumie nie ma o to żalu do rodziców, już nie raz w żartach im to wygarnęła, chcieli dobrze, tylko tak im jakoś to niezgrabnie wychodziło, wiedzieli, że zwykła piątka to żaden wyczyn dla ich córki i zawsze starali się ustalić hierarchię tej oceny na tle reszty klasy, jednak frustrujące było to strasznie. Wreszcie Matka mówiła w domu "dostałam piątkę z plusem" i już odwrócona przedrzeźniała z głupią miną rodzica: "a szóstek nie dawali?". I dlatego, gdy przyjdzie pora, wracającego ze szkoły Syna nie zamierza Matka zamęczać tego typu pytaniami. Ugryzie się w język nim zapyta za co ten minus przy szóstce. Bo wiadomo, że niżej nie zejdzie, inaczej być nie może, przecież to takie mądre dziecko, można oczekiwać, że pewien poziom zapewne utrzyma, wystarczy, że trochę pomyśli.
Żarty żartami. Łatwo powiedzieć.
A jak będzie to zobaczymy.
Bo już dwukrotnie złapała się Matka na tym, że obiecanki cacanki a i tak serwuje Pierworodnemu to czego sama w dzieciństwie tak nie znosiła.
I pisze Matka o tym, by się pokajać. Bo wstyd jej. I zawsze gdy się łapie na tym, że znów to zrobiła to wstyd jej jeszcze bardziej. I ma nadzieję, że jak napisze to łatwiej będzie pamiętać by w ostatniej chwili, by w godzinie zero odpuścić, milczeć, rękę do kieszeni włożyć.

Sprawa pierwsza. "A co było do jedzenia?" - jest to najbardziej znienawidzone pytanie, które Matka usłyszała od swej Matki jakieś 1294 razy. Zawsze, gdy jako dziecko wracała Matka z jakichś wakacji, ferii czy weekendu poza domem było to jedno z pierwszych pytań jakie słyszała. Zwykle drugie w kolejności.
- Jak było?
- Fajnie.
- A co było do jedzenia?
Grrr. Po kilkutygodniowej wakacyjnej nieobecności Matka musiała przeprowadzać kulinarny rachunek sumienia i jak na spowiedzi recytować jadłospis dzień po dniu. Z dokładnością do przystawki podanej do obiadu. Gdy jako nastolatka zaczęła się już przeciwko temu buntować, Matce Matki udawało się powstrzymać na tyle, by pytanie padło dopiero jako piąte czy szóste i jeszcze niby tak od niechcenia, mimochodem - wyobraźcie to sobie, odrobinę wyższy ton niż zwykle, sztuczny luz i "A do jedzenia to co tam było?" - ale za każdym razem widać było ile ją to kosztuje, jak musi się nagimnastykować, aby na siłę wymyślać niepotrzebne pytania tylko po to, by jakoś opóźnić zadanie tego najważniejszego. Czasem już po 3. takim wymuszonym pytaniu, traciła Matka cierpliwość i zrezygnowana przyspieszała sprawę: "- Dobra, pytaj". "- A co było do jedzenia?" - słyszała od razu. (W tym miejscu, tak na marginesie, zastrzega Matka, że żadnych zaburzeń w kwestii odżywiania w jej rodzinie nie zanotowano.)
I co teraz robi Matka swemu Synowi Pierworodnemu? Rzecz jasna pyta co jadł, gdy był poza domem. Na razie niewiele było takich sytuacji, kiedy wyjeżdżał gdzieś tylko z Ojcem, na palcach można je policzyć. Ale już po powrocie z pierwszego takiego wypadu Matka zapytała zupełnie nieświadoma co czyni: "A co jadł?". I dopiero kiedy zdanie to zostało już wypowiedziane usłyszała w nim własną Matkę. Obiecała więc sobie, że był to pierwszy i ostatni raz.
Oczywiście pyta za każdym razem.

Sprawa druga. Zgroza. Tego dopiero Matka się wstydzi. Ale zrobiła to i to nawet kilka razy. Boszzzz, jak sama nienawidziła tego w dzieciństwie. Była jednak wtedy za mała i zbyt grzeczna by się sprzeciwić, by tupnąć nogą i powiedzieć "Powaliło cię?". Jedyne co robiła jako kilkulatka to krzywiła się niemiłosiernie. I właśnie to samo skrzywienie na twarzy Pierworodnego zobaczyła, gdy powtórzyła błąd własnego Ojca. I zrozumiała w ten sposób, że właśnie w tym momencie go powiela. Znacie to? Macie tak? Widzicie coś przyklejonego do buzi dziecka. Okruszek, coś z obiadu, kawałek zaschniętego ciastka. Pocieracie. Nie schodzi. Nie chce się iść do łazienki by to umyć, może akurat nie ma takiej możliwości z powodu przebywania poza domem. I wtedy robisz to. Ślinisz palec albo brzeg chusteczki i zabierasz się za usunięcie drażniącej plamki, przyschniętego jedzenia czy czegokolwiek co ma akurat na twarzy. Obrzydlistwo. Matka sama przecież pamięta widok tej pomiętej ojcowskiej chusteczki (wtedy jeszcze jednorazowe chusteczki higieniczne nie były w powszechnym użyciu), zbliżającej się najpierw do ust, między ojcowską brodę a wąsy, a następnie, jakby w zwolnionym tempie, kierującej się ku jej twarzy, docierającej do policzka i tym wilgotnym skrawkiem materiału tarcie zabrudzonego miejsca. Krzywienie się Matki. Stój prosto! No już, może być. I znów idą dalej za rękę. Mała Matka podbiega, bo nigdy nie nadąża za długimi i sprężystymi krokami własnego Ojca.
Jak mogła? Jak mogła, pamiętając to wszystko, obciążyć tym samym swego Syna Pierworodnego? Czy wybaczy jej? Czy zrobi to samo swoim dzieciom?
Ile jeszcze własnych traum i nieszczęść swojego dzieciństwa przeniesie Matka na swoje dziecko?

Ale żeby nie było...
Dzieciństwo Matki to nie spis błędów i wypaczeń. Znacznie więcej jest tych rzeczy, które koniecznie chce powtórzyć by tworzyć piękne wspomnienia w pamięci Syna Pierworodnego.
Jak choćby czytanie książek na dobranoc. Ze szczególnym namaszczeniem traktując "Kubusia Puchatka". Wspólne granie w karty, gry planszowe i układanie puzzli. Matka pamięta, że uwielbiała grać z rodzicami w Eurobiznes, chociaż była tak mała, że kompletnie nie kumała o co w tym chodzi. A już jako 10-latka, a może i wcześniej, jak zawodowiec rypała w tysiąca - oczywiście nauczyli ją rodzice, którym brakowało trzeciego do gry. Niedzielna jajecznica na śniadanie jedzona razem w łóżku. Kiedyś przy "Teleranku", ciekawe przy czym będzie ją jadać z Pierworodnym. Spontaniczne zatrzymywanie się w podróży by zwiedzić jakiś zamek, wieżę czy kościół, przez to nie zawsze docieranie do obranego celu, bo po drodze było zbyt fajnie aby się spieszyć. Rodzinnego jeżdżenia na stopa pewnie nie powtórzą, czasy nie te. Wspólnego szycia ubranek dla lalek też pewnie z Synem nie będzie, w sumie dobrze bo Matka jest noga z krawiectwa (ale ile osób może się pochwalić, że najładniejszą suknię wieczorową dla lalki Barbie, suknię rodem z "Dynastii", uszył tata i to na maszynie? A Matka może).

Czy tym wszystkim uda się odkupić Matce swe winy i drobne traumy wywołane we własnym Synu, których pewnie, mimo najszczerszych starań, nie uniknie? Jej rodzicom się udało. Ale czy w dzisiejszych czasach "Kubuś Puchatek" i jajecznica wystarczą? Czy już odkładać na psychoterapeutę?

niedziela, 24 listopada 2013

Katarsis

"Ja chromolę taką robotę!" - pomyślała Matka o wpół do drugiej nad ranem, tuląc i próbując na nowo położyć spać Syna Pierworodnego. No jasny gwint! Przez dwa dni marudził, gdy miał się ubrać na spacer. Pierwszego dnia Matka skapitulowała po 20 minutach prób założenia mu butów. Drugiego postanowiła gada przetrzymać i w związku z tym przejście od stanu piżama i pełny pampers do stanu sucha pielucha i kompletne oporządzenie na spacer zajęło blisko 2 godziny. Potem jeszcze, nie bez stawiania oporu, mozolne umieszczenie delikwenta w wózku. Spacer, na którym co i rusz jojczył i stękał, że coś mu się nie podoba. A na koniec zasnął w drodze powrotnej i to snem tak kamiennym, że trzeba było prosić sąsiadkę o pomoc przy wniesieniu wózka, w domu Matka bez problemu mogła go na śpiocha rozebrać... ale gdy tylko zaczęła przenosić do łóżeczka szeroko otworzył okrągłe jak spodki oczy i przez kolejne 45 minut wszelkich prób usypiania już ich nie zamknął. I to wszystko po to, by wieczorem okazało się, że dostał kataru. I by w nocy okazało się, że to nie cichutkie podciąganie noskiem tylko taki porządny KATAR, ŻE JA PIERDZIELĘ i że spać przez niego się nie da. Syn spać nie może, bo nie może oddychać, a frida do odciągania glutów to dla niego ZŁOOO w czystej postaci, zatem o żadnym oczyszczeniu mowy nie ma, więc w sumie to wychodzi z tego wszystkiego impas i nie wiadomo co robić. Matka spać nie może, bo Syn nie może, bo Syna trzeba tulić, tłumaczyć, uspokajać. A ostatecznie zabrać znów do siebie do łóżka.

Nawet Matka nie zdążyła się pochwalić, że już w nocy Syna nie karmi. Że się zawzięła i oduczyła. Obiektywnie na sprawę patrząc to nie jest pewna czy to taki znów sukces i czy dobrze sobie poradziła, bo w efekcie tego nocnego niekarmienia wstaje rano jeszcze bardziej zmęczona niż po zwyczajowych dwóch karmieniach. Pierworodny budzi się w nocy tylko raz i po kilku minutach bezskutecznego nakłaniania go do dalszego przebywania w swoim łóżeczku po prostu ląduje w łóżku Matki i Ojca. No nie ma Matka w nocy za grosz stanowczości w sobie, nie ma. 5 minut płaczu jest w stanie znieść, 10 ewentualnie też, czasem może i 15. Potem już daje za wygraną i w kilka sekund zasypia razem z Synem wtulonym w jej objęcia. Samo zaśnięcie nie jest problemem. Gorzej jest potem.
Łóżko Matki i Ojca jest słusznych rozmiarów. Szerokie na metr siedemdziesiąt. Podczas gdy pokój szeroki jest na metr osiemdziesiąt, więc właściwie sięga ono od ściany do ściany. Gdy śpią w nim Matka i Ojciec miejsca jest aż nadto. Gdy dochodzi w środek Syn, nagle okazuje się, że każde z nich zajmuje jakieś 10 cm wzdłuż swojej ściany, zaś całe pozostające między nimi metr pięćdziesiąt jakimś cudem zajmuje Pierworodny - sam mierzący około 90 centymetrów.
Ale wreszcie, po całej serii takich nocy, kiedy na przykład Matka budziła się skopana gdzieś w nogach łóżka, podczas gdy Syn spał w najlepsze rozwalony na jej poduszce, przyszedł TEN moment - Pierworodny zasnął i obudził się w swoim łóżeczku. W dodatku spał do 9 rano. Niosło to nadzieję na przyszłość. Miał to być moment, TEN moment, od którego będzie już przesypiał noce.

Ale nieeee. Ale kolejnej nocy musiał pojawić się ten cholerny katar. I psu na budę wszystko. I Matka nawet nie chce mówić o swoich przypuszczeniach. Woli zwalić winę na ten pieprzony, nikomu niepotrzebny spacer, który w założeniu miał być przecież spacerem dla zdrowia, żeby w domu się wciąż nie kisić, żeby się hartować i nie chorować. Nie, Matka nawet nie chce myśleć, że mogła coś wykrakać i nie powie, że wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają jej, że może to być jeden z objawów wyrzynania się piąt... Nie, nie napisze tego. Bo jeszcze słowo ciałem się stanie i zamieszka między nami. Matka nie jest jeszcze gotowa na kolejny etap ząbkowa... Nie, nie napisze tego.

czwartek, 21 listopada 2013

O to, że nawet Matka czasem rzuca mięsem

Matka nie miała na wczoraj ambitnych planów. Nie chciała wynaleźć szczepionki na AIDS czy leku na raka. Nie miała zamiaru przerobić 3 lekcji z chińskiego, nauczyć się szydełkować, poczytać Kierkegaarda ani nawet rozwiązać krzyżówki - jolki.
Ot, zaplanowała jedynie, że umyje lodówkę i ciasto upiecze. Niewiele jak na cały dzień siedzenia z dzieckiem w domu. Nic ambitnego. Umyć lodówkę i upiec ciasto. Tylko.
Ale już koło południa było wiadomo, że nic z tego. Owszem, ciasto upiekła. Tytuł przepisu brzmi: "najprostsze ciasto czekoladowe". Fakt faktem, że fantazja Matce jeszcze podpowiedziała, by przełożyć je budyniem. Jednak, mimo to, przygotowywanie czegoś, co nazywa się "najprostszym ciastem czekoladowym" przez 6 godzin to lekka przesada. Ile by tego dnia trwało upieczenie "średnio trudnego ciasta czekoladowego"? Na lodówkę nie starczyło czasu.

Cały dzień Matka marzyła by jak najszybciej dobiegł on końca. Dzień, w którym w ostatniej chwili ugryziesz się w język przed powiedzeniem do własnego dziecka "spier#$%^&" powinien jak najszybciej się skończyć. Ale ten dzień wlókł się w nieskończoność. Ten dzień był dłuższy niż tydzień spędzony na bezludnej wyspie w towarzystwie zespołu Ich Troje, z wszystkimi ich wokalistkami i żonami naraz.

Pierworodny, wbrew wszelkiej logice, wbrew własnym potrzebom fizjologicznym, wbrew potrzebom emocjonalnym Matki, postanowił udowodnić, że sen jest dla mięczaków i on drzemki w ciągu dnia nie potrzebuje. W związku z tym powiedzieć, że był nie do wytrzymania to nic nie powiedzieć. Powiedzieć, że był marudny to jakby nazwać huragan Katrinę lekkim zefirkiem. Powiedzieć, że Matka była na skraju psychicznego załamania to jakby nazwać Kubę Rozpruwacza drobnym rzezimieszkiem.

O co może przez cały dzień marudzić, jęczeć a przede wszystkim ryczeć zmęczone dziecko, które za nic w świecie nie chce iść spać? Uwaga, wszystkie odpowiedzi są prawidłowe. Jeżeli kogokolwiek choć odrobinę zmęczy samo czytanie, niech pomyśli, że Matka miała wczoraj jakieś 5000 razy gorzej. A zatem, o co może płakać dziecko?
- O to, że chce am z tego konkretnego garnka (ciul, że Matka zdążyła już garnek opróżnić i stoi na kuchence pusty).
- O to, że leci "Świnka Peppa" a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że leci "Franklin" a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że leci cokolwiek a ma lecieć "Ciekawski George".
- O to, że skończył się teledysk do piosenki "Bałkanica" akurat, gdy on się roztańczył.
- O to, że na żadnym kanale muzycznym nie puszczają w kółko "La la la" Naughty Boy.
- O to, że chce orzechy, na które ma alergię.
- O to, że już nie chce bawić się na dywanie.
- O to, że Matka zwija dywan.
- O to, że chce obiad.
- O to, że Matka chce ten obiad ugotować.
- O to, że Matka jeszcze nie nałożyła.
- O to, że Matka nałożyła, ale jeszcze nie podała, bo gorące.
- O to, że Matka podała, ale w niewłaściwych proporcjach (bo rybę to mogła sobie darować, ziemniaków o połowę mniej, a w to miejsce buraczki, odrobinę buraczków i jeszcze trochę buraczków).
- O to, że Matka ma dołożyć buraczków.
- O to, że Matka nałożyła na widelec buraczki, ale z miseczki, a miała ze słoika.
- O to, że na widelcu wśród buraczków był kawałeczek ryby (w tym momencie całością splunął w Matkę a dopiero potem się rozryczał).
- O to, że trzeba zmienić pieluchę.
- O to, że trzeba się ubrać.
- O to, że skończyło się winogrono.
- O to, że w zamian jabłko.
- O to, że Matka próbuje przeczytać mu książkę a zamiast tego ma biegać wciąż do półki w sypialni, przynosić dwie nowe książki i zabierać dwie, które przyniosła przed chwilą - i tak w kółko.
- O to, że Matka nie pozwala stać na krześle.
- O to, że Matka nie pozwala niszczyć książek.
- O to, że Matka nie pozwala ruszać dekodera od kablówki.
- O to, że Matka nie pozwala bawić się swoim laptopem.
- O to, że na laptopie nudne literki zamiast "Ciekawskiego George'a".
- O to, że jak się otworzy dopiero co wyłączony piekarnik to bucha z niego ciepłem.
- O to, że chce ciasta, które Matka dopiero wyjęła z piekarnika.
- O to, że coś chce, ale Matka za nic nie może dociec co to ma być.

Od rana tak mniej więcej do godziny 16:30 Matka przejawiała nadspodziewany spokój i uruchamiała wszelkie pokłady cierpliwości. Potem zaczęło do niej docierać, że Pierworodnemu wszystko jedno jak ona się zachowuje, nieważne czy próbuje utulić, uspokoić, ignoruje czy krzyczy. Każda reakcja Matki była przez Syna olewana. W związku z tym Matka zaczęła się załamywać, tracąc wszelką nadzieję na odmianę i odmierzając czas do powrotu Ojca Pierworodnego. A gdy już Ojciec wreszcie wrócił to uszły z niej wszelkie złe emocje i nie popisała się, oj nie popisała.
Przyniósł Ojciec Synowi wypasionego pluszaka. Wyciągnął go, jak przystało na wypasioną niespodziankę, spod kurtki i dał Pierworodnemu. Pierworodny przybiegł z nim do Matki, by pochwalić się i pobiec dalej w poszukiwaniu swojego "starego" pieska.
- Niezła nagroda za ten chu...y dzień - powiedziała głośno rzucając maskotką w kanapę. A chciała tylko pomyśleć. Choć z zasady nie klnie przy dziecku. Słowa na "ch" nie znosi. I w ogóle nie wie, co jej strzeliło do łba.

Tytuł "Matki Roku" jest już poza zasięgiem.
Za to dziś... nie wiadomo czy Pierworodny chce wynagrodzić jej wczorajszy koszmar czy wpędzić ją w jeszcze większe poczucie winy, za to że tak dała się sprowokować. Przespał całą noc!!! Spał do 9:00. Prawie. Rano zrobił siku do nocnika (a od jakiegoś czasu już mu się to nie zdarzało). Różowe siku. Teoretycznie to jak puszczanie tęczowych bąków. W praktyce, nadmiar buraczków do obiadu. I w ogóle wszystko idzie świetnie. Właśnie ucina sobie popołudniową drzemkę. A marudził dzisiaj tylko dwa razy. Raz o to, że nie chce włożyć butów. "W takim razie nie idziemy na spacer." - Mogła powiedzieć Matka, udając, że to taki zabieg wychowawczy a nie jej lenistwo i niechęć na samą myśl o wtapianiu się w listopadową rzeczywistość osiedla. Drugi raz płakał o to, że nie dostał dokładki ciasta. Co w sumie można odczytać jako komplement i że był sens je piec.
Matka zaciska kciuki, krzyżuje palce, pluje za lewe ramię. Jest gotowa nawet czary odprawiać. Byle ten nastrój w domu się utrzymał.

wtorek, 19 listopada 2013

Uff. Świat nie zszedł tak całkiem na psy

- I co? Napisałaś o tym balonie? - zapytał wczoraj przy obiedzie Ojciec Pierworodnego.
- Pewnie, że napisałam.
- Jakieś komentarze są? Z kim się zgadzają, z Tobą czy ze mną?
- Na razie tylko Gośka pisała i popiera Ciebie.
- Ha! - zakrzyknął z satysfakcją.
- Musiałabym jej w ogóle nie znać żeby pomyśleć, że mogłoby być inaczej. Ale na Fejsie ktoś pisał i jest po mojej stronie. Więc 1:1. Zresztą czekaj, kilka godzin nie sprawdzałam, może ktoś coś pisał. - Matka wyjęła telefon i szybko zajrzała w komentarze. - Oo! są nowe. Ha! już jest 5:1 dla mnie. Widzisz, ludzie są po mojej stronie! - Tym razem to przez Matkę przemawiała satysfakcja.
- Ale jak w ogóle można być w tej sytuacji po Twojej stronie? - szczerze oburzył się Ojciec, wręcz zdenerwował.
- Najpierw przeczytaj co i jak napisałam a dopiero potem zastanawiaj się czy można być tu po mojej stronie.
- Racja - przyznał słuszność w tej kwestii Matce, ale i tak w szerszym kontekście wiedział swoje.

Wieczorem Matka krzątała się po kuchni, Ojciec zaś bawił się z Synem. Konkretnie bawili się resorakami na dywanie. Z ostatniej wizyty w Ikei, kilka tygodni temu, Pierworodny wrócił bogatszy o swojego ukochanego pieska przytulankę i dywanik do zabawy - taki z obrazkiem ulic, znaków drogowych, toru wyścigowego itp. Nad tym dywanem to Matka z Ojcem kilka miesięcy się zastanawiali, kupić czy nie kupić, tani, ale czy potrzebny czy tylko kolejny zbędny grat? Bo w sumie to wiocha i paździerz, bezguście, takie spełnienie marzeń dziecka z PRL-u. Ale że Matka z Ojcem niewątpliwie dziećmi z PRL-u są to jednak się skusili. I, mimo wszystko trochę ku ich zaskoczeniu, dywan okazał się strzałem w dziesiątkę. Pierworodny na nim czyta książki z Matką, układa klocki z Babcią, jeździ samochodami z Ojcem i oczywiście sam wymyśla mnóstwo innych zabaw, codziennie pokazuje aby mu dywan rozłożyć, pomaga go zwijać i rozwijać. A wszyscy wokół cieszą się, że nie tłucze już tymi swoimi klamotami po panelach. I jeszcze Babci dodatkowo ulżyło, że już nie jest zmuszona rozpaczać nad tym, że dziecko musi siedzieć na takiej "zimnej" podłodze.
Zatem Ojciec z Pierworodnym bawili się resorakami. Matka, zajęta przygotowywaniem kolacji, słyszy jak Ojciec przepytuje Syna:
- Synuś, a tu na rondzie to kto ma pierwszeństwo?
Matka tylko zerknęła kątem oka chcąc Pierworodnemu "podpowiedzieć" prawidłową odpowiedź. Jak się okazało źle podpowiedziała, bo przepytywany zdążył zakosić autobus, który był rozwiązaniem i już bawił się nim po swojemu lekceważąc quiz Ojca. Mimo to Ojciec wytknął Matce błąd a Syna pochwalił za prawidłowy wybór. W związku z tym i Matka zmieniła swoją odpowiedź:
- A pewnie! Przecież MÓJ PTYŚ ma zawsze pierwszeństwo ;-)
Woda na młyn dla Ojca, który przepisy ruchu drogowego traktuje wręcz z nabożnością i tępi każdy przejaw ignorancji w tej kwestii. Nawet w zabawie nie ma żartów z tego kto ma pierwszeństwo na rondzie. Tym razem skończyło się jedynie na pełnym dezaprobaty spojrzeniu w stronę Matki. Ten karcący wzrok mówił wszystko, co Ojciec miał na myśli. Po chwili tylko dodał:
- To sobie opisz na blogu! I zobaczymy kto będzie miał większe poparcie.

I wyszło szydło z worka. Na jaw wyszło, że nie może Ojciec pogodzić się z wyraźnym brakiem aprobaty dla jego realistycznego spojrzenia na świat. Zaskoczyło go, że jednak tyle osób Matkę rozumie w tej żałości za balonem, spodziewał się raczej, że przynajmniej co druga osoba każe jej się w głowę stuknąć i przyzna mu rację.
Za to Matka wiarę odzyskała. Wiarę w ludzi. I w świat. Bo jednak są tacy, którzy myślą jak ona. Czyli nie wszystkich trzeba się bać. Przygnębienie wyraźnie osłabło, już tak nie lamentuje. Nie tylko Matka ufa. Uff...
A niech komuś bokiem wyjdzie ten balon!
Wiadomo, że balon w tym wszystkim był tylko symbolem. Że nie o darmowy gadżet się Matce rozchodziło. Tylko o wtargnięcie na prywatną przestrzeń, o wyciągnięcie obcej ręki po coś, co akurat do Syna należało, o chwilę beztroskiej nieuwagi Matki, która wystarczyła by Zło, choć w tak drobnym przejawie, zagrabiło całą przyjemność rodzinnie spędzanego dnia, o zasianie niepokoju w Matce.
A do tego jeszcze trudno uwolnić się od skojarzenia balonika z pojęciem niewinności, beztroski dzieciństwa, swobody dziecięcych zabaw... Może od czasu swojego dzieciństwa za dużo już razy Matka "Kubusia Puchatka" czytała?
I czy nie dziwnym zbiegiem okoliczności jest to, że właśnie balonik umieściła swego czasu Matka Wyluzuj! w swoim nagłówku?

niedziela, 17 listopada 2013

Nic już nie będzie takie samo

Ideały już nie istnieją. Bruku sięgnęły. Najświętsze świętości poszły się... gonić. Ostatnie wartości zginęły. Żeby nie powiedzieć, że pękły jak, nie przymierzając, balon. Świat zszedł na psy. I Matka przekonała się o tym drastycznie i dobitnie. Świat wylał Matce na głowę kubeł zimnej wody, akurat dziś, w zimny listopadowy dzień, mówiąc tym samym "Otrzeźwiej, kobieto, oczy otwórz! Głupia jesteś czy tylko naiwna (choć nie wiadomo, co gorsze), naprawdę myślałaś, że ludzie są dobrzy a świat taki przychylny i kolorowy?".

I to wszystko, ta krótka i brutalna, lecz znacząca lekcja życia, w trakcie jednych sobotnich zakupów w galerii handlowej.

Pierworodny potrzebował butów na zimę. Kupowanie butów jest to coś czego Syn szczerze nienawidzi. Dziś robiono drugie podejście do zakupów. Zaczęło się jak zwykle, czyli histerią w obuwniczym, gdy tylko Matka zbliżyła się do Syna z pierwszą wybraną parą. Tym razem postanowiła dać Pierworodnemu czas na oswojenie się z sytuacją i spróbować ponownie za jakiś czas. Wyszli ze sklepu by zgłębić atrakcje centrum handlowego, ze szczególnym uwzględnieniem ruchomych schodów. Biegali po galerii, jeździli schodami, wsiadał Pierworodny do tych wszystkich maszyn na 2-złotówki (niestety zobaczył jak dziecko obok dostaje od mamy monetę i zaraz potem wzbija się w powietrze w przecudownym helikopterze - następnym razem może nie być już tak łatwo wymigać się od rzucenia kasą), a poza tym to jeszcze jeździli schodami, dwukrotnie zapoznawali się z paniami hostessami z banku rozdającymi baloniki i jeszcze jeździli schodami, zerkali z góry co dzieje się piętro niżej i jeździli schodami.
I kiedy tak akurat jeździli schodami, dołączył do nich Ojciec Pierworodnego, który skończył pracę.
- A Ty wózek tak sam zostawiasz? - zdziwił się widząc wózek Syna stojący pod schodami.
- Przecież zerkam na niego - usprawiedliwiła się Matka beztrosko.
Ojca nie zadowoliło takie wytłumaczenie, ale nic już więcej nie powiedział.
Poszli kupić buty Pierworodnemu. Potem jeszcze Matka skoczyła do jednego sklepu po czapkę i szal dla siebie, które miała wcześniej upatrzone. Wózek znów zostawiła sam sobie. Tym razem w sklepie, blisko wejścia, tak aby nikomu nie przeszkadzał, chociaż ruch był niewielki. Pierworodny z Ojcem w tym czasie szaleli razem po galerii a nawet odwiedzili Matkę w przymierzalni.
Po zakupach udawali się właśnie w stronę parkingu, gdy Matka, zaglądając do wózka, zauważyła:
- Młody ma już tylko jeden balonik? Ten drugi pękł?
- Nie. Ktoś nam buchnął, gdy byłaś w Orsay'u - odparł Ojciec pełen stoickiego spokoju. - Ale na szczęście ten, z którego i tak schodziło powietrze.
- Taa, jasne - nie dała temu wiary Matka, którą akurat w tym momencie rozbawił fakt, że Syn jak na zawołanie pobiegł sobie do pań z banku i na piękne oczy wysępił trzeci balon.
- Poważnie mówię - kontynuował wciąż spokojnie Ojciec. - Ktoś nam go wyciągnął z wózka.
- No kto by ukradł dziecku balonik?
- Ty chyba ludzi nie znasz.
- Ludzi nie znam? Przecież to był darmowy balon. Leżał w naszym wózku. Kto mógłby wpaść na coś tak durnego i tak po prostu go zabrać półtorarocznemu dziecku?
- Właśnie dlatego, że był darmowy komuś przyszło to tak łatwo. I zapewniam Cię, że nie było to inne dziecko tylko jakiś dorosły. Pewnie wszedł do galerii z drugiej strony i nie wiedział, że 20 metrów dalej jest stoisko, gdzie te balony rozdają - mówił Ojciec jakby było to coś najnaturalniejszego w świecie.
- Ale kim trzeba by być żeby UKRAŚĆ dziecku balonik?
- Od półtora roku jesteś w domu, z ludźmi nie rozmawiasz, to nie wiesz co się dzieje. Ludzie wszystko kradną - tłumaczył Ojciec zawiłości świata, jakby zupełnie pozbawiony był emocji. - A ja co chwilę słyszę jak ktoś się skarży: "A chu..wo się robi, nawet papieru toaletowego nie idzie wynieść". Takich historii mogę Ci więcej opowiedzieć.
- Mnie nie interesują inne historie - przez zaciśnięte zęby odpowiedziała Matka, do której zaczęło powoli docierać, co właśnie się stało - PRZECIEŻ KTOŚ UKRADŁ BALONIK MOJEMU MAŁEMU SYNKOWI! - już ze łzami w oczach wydusiła z siebie. I naprawdę miała ochotę krzyczeć i płakać, a w żadnym stopniu nie mogła zrozumieć opanowania Ojca, na którym zajście to nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Nagle, przez wypowiedzenie tego jednego zdania, spadło na barki Matki całe zło świata, przed którym musi chronić Pierworodnego. W jednej chwili coś jakby się skończyło, coś w Matce umarło. Chłód i szarość ją przeszyły.

Nic tu się nie zgadza. Nie powinno tak być! Reakcja Matki - zbyt rozemocjonowana, podejście Ojca - beznamiętne i nazbyt cyniczne. Jaki obraz świata pokażą Synowi? Jak mu dawać do zrozumienia, że świata nie należy się bać, że należy mu wychodzić naprzeciw, skoro już teraz od własnego wózka nie można odejść na 10 metrów?

Niby takie nic, niby tylko balon o wartości kilku groszy... ale jakim kretynem skończonym trzeba być żeby zrobić coś takiego? Jakim debilem bezmózgim, by przywłaszczyć sobie coś co należy do małego dziecka, bo że należało do małego dziecka to oczywista oczywistość skoro znajdowało się w dziecięcym wózku. W głowie się Matce nie mieści jak można tak bezceremonialnie wziąć sobie cudzą własność, nawet jeżeli był to darmowy gadżet, jak można ukraść coś dziecku? I co z tego, że balony były dwa? A gdyby dzieci też było dwoje? Jak wtedy im wytłumaczyć, że miały po baloniku a teraz mają po pół balonika? Czy gdyby ten ktoś, kto zdobył się na taką bezczelność znał Pierworodnego i wiedział jak uwielbia on balony i że na swoje pierwsze urodziny ani tort ani żadne inne przygotowane przez rodziców atrakcje nie cieszyły go tak jak porozwieszane po całym domu baloniki, gdyby to wszystko wiedział i widział jeszcze jak Pierworodnemu świecą się oczy, gdy bawi się z Ojcem w strącanie balona podwieszonego pod sufitem, to czy też by mu go ukradł?

I nawet teraz, kiedy to pisze, Matce zaszkliły się oczy, gdy tuż przed pójściem spać podszedł do niej Ojciec Pierworodnego by przytulić na dobranoc i wrócił do tematu rozpoczętego w centrum handlowym.
- Co? Świat już nie jest taki dobry? - niby pytając stwierdził fakt z lekką ironią w głosie.
- Y-y - wydukała tylko.

czwartek, 14 listopada 2013

Ordnung muss sein

W Pierworodnym zrodziło się poczucie porządku. Przymus porządku. Potrzeba porządkowania rzeczywistości. Pewnie to jakiś typowy etap rozwoju właściwy jego słusznym prawie 20 miesiącom, tak Matka przypuszcza. Nie wie na pewno, bo nie czyta niczego na temat etapów rozwoju dzieci - na wszelki wypadek, by nie wariować, by nie szaleć, że Pierworodny jeszcze czegoś nie robi, albo że robi to za długo, albo dlatego że robi coś czego nie napisali, więc może nie powinien tego robić itd.
W każdym razie poczucie porządku świata rozwija się i nasila w Synu Pierworodnym każdego dnia.

Matka czuje się jak Kopciuszek, który całymi dniami układa rzeczy na właściwych im miejscach. Pod okiem Syna Pierworodnego segreguje klocki, samochodziki, pluszaki, układanki - każde w swoim pojemniku, a każdy klocek oddzielnie, broń Boże dwa lub trzy złączone razem, a wszystkie części układanek w kompletach, a wszystkie kubeczki włożone jeden w drugi, foremki do robienia babek w wiaderku, książki na półce. A niechby odważyła się ociągać, zaraz Pierworodny pokaże palcem co jeszcze jest do zrobienia. I dla wzmocnienia efektu jeszcze zakrzyknie ze smoczkiem w buzi to swoje "Yyyy". Fakt, z tymi zabawkami to Matka sama jest sobie winna. Od samego początku uczyła Syna układania ich po skończonej zabawie. Bo Matki nikt tego nie uczył i potem przez lata wszyscy wokół mieli problem z jej bałaganiarstwem. A i do teraz Matka nie może w sobie wyrobić nawyku odkładania rzeczy na miejsce. Cieszyła się więc, że Pierworodny nie powinien mieć z tym kłopotu, że zawsze wie, gdzie powinien kłaść swoje bambetle, gdy przestaje się nimi bawić i że dzięki temu nie potyka się Matka całymi dniami o tuziny kolorowych gadżetów, nie ślizga się na resorakach i po nocach nie wchodzi gołą stopą na klocki Lego. Póki ta potrzeba porządku dotyczyła głównie zabawek nie była ani trochę uciążliwa. Wiadomo, całe życie Pierworodnego Matka dba też o ustalony rytm dnia - widzi jak Pierworodnemu ułatwia to funkcjonowanie i cieszy go, że wie co za chwilę się wydarzy, a czasem, w oczekiwaniu na jakąś przyjemność, próbuje nawet przyspieszyć pewne etapy. Taki ustalony rytm dnia pomaga też w funkcjonowaniu Matki, która w gorsze dni odlicza sobie czas pozostały do kąpieli Syna, co daje ukojenie sfatygowanej psychice. Ustalony porządek dnia zatem też jest w cenie.

Jednak ostatnio Syn Pierworodny przesadza, ojjjj przesadza... Na swoim miejscu musi być WSZYSTKO. Gdy uda mu się dorwać czyjś telefon, zaraz gdy już powciska kilka guzików lub poprzesuwa paluchem po ekranie, biegnie do właściciela komórki i mu ją oddaje - Twoja komórka to ją trzymaj, co to za zostawianie na stole! - ale nie chodzi o to by schować ją do kieszeni, telefon służy do rozmawiania, wiec masz go trzymać przy uchu. Ojcu nie wolno wyjść z domu bez czapki. Kiedy przyjeżdża Babcia, co chwilę otrzymuje do ręki znalezione gdzieś przez Pierworodnego okulary. Okulary przecież nie mogą leżeć na stole czy komodzie. Okulary trzeba mieć na nosie. I nie da się wytłumaczyć, że te akurat okulary służą Babci tylko do czytania. Klamerki, którymi Pierworodny tak lubi się bawić, nie mogą już sobie poleżeć 20 minut na stole (Jejku, co my mamy z tym stołem, wieczny bajzel musi na nim panować), po tym jak Matka zdjęła jedno pranie i czeka aż pralka skończy program z następną partią do powieszenia - klamerki trzeba odłożyć do koszyka i schować do szafy. Książka czytana przez Matkę też na stole leżeć nie powinna, należy zrobić wszystko by Matce ją podać, bo może nie wie, że właśnie na stole ją zostawiła. A ta kartka w środku to po co? Przecież nie pasuje, trzeba wyjąć. Masz mamo, Twoja książka, ten paragon ze środka wyrzuciłem, nie musisz dziękować. To, że Matka dostała do ręki swoją książkę, notabene już bez zakładki, nie oznacza, że wolno jej sobie poczytać, przecież tyle jest jeszcze do zrobienia, tyle do uporządkowania.

Po przyniesieniu do domu zakupów, natychmiast należy je rozpakować. Pojedynczo. Każdą rzecz osobno i po kolei. Wyciągnąć z reklamówki lub wózka, zanieść na kuchenną wyspę lub podać Matce, która natychmiast powinna ułożyć ją na miejscu. I nie można lecieć sobie w kulki, ułatwiać sprawy i nosić po kilka na raz. Syn jest skrupulatny jak główna księgowa i wczoraj na przykład nawet karton z ryżem rozpakował by móc przynieść każdy woreczek oddzielnie - Matka cieszyła się tylko, że nie wpadł jeszcze na pomysł by rozpakować każdy woreczek.

Bramka zamontowana w przejściu do kuchni musi być zawsze zamknięta. Niezależnie od tego po której jej stronie znajduje się Pierworodny. Akurat to jest zabawne z tego względu, że gdy Syn w tajemnicy wchodzi do kuchni, czyli tam gdzie nie wolno mu wchodzić samemu, zawsze zdradza go dźwięk zamykanej za sobą bramki.

Nie ma też możliwości zostawiania gdzieś w mieszkaniu kapci, nawet przy kanapie, na której aktualnie trzyma się nogi. Kapcie należy nosić na stopach, jeśli się tego nie wie, Pierworodny zaraz o tym przypomni a kapcie osobiście założy ich właścicielowi. W ten sposób mobilizuje też rano Matkę do wstania z łóżka. Odkrywa jej kołdrę i z mozołem stara się trafić kapciami na bose stopy. Matka wstaje by nie musieć dłużej tego wytrzymywać.

Nawet Kot w świecie Pierworodnego ma swoje miejsce i co rusz wysyłany jest do kuchni, bo tam przecież są jego miseczki z jedzeniem. Jeżeli akurat Pierworodnemu uda się pogodzić z faktem, że Kot nie jest w tym momencie głodny, to i tak nie zwalnia to Kota z trwania na posterunku i gdy nie przebywa w kuchni, ma obowiązek leżenia na swoim stałym miejscu pod telewizorem, na pudełkach z winylami. Niech tylko Kot spróbuje zbliżyć się do drzwi sypialni, niech tylko zniknie z oczu, niech tylko wejdzie pod łóżko, spod którego nie ma możliwości wyciągnięcia go... Cały porządek świata załamuje się a poczucie bezpieczeństwa pryska jak bańka mydlana. Rozpacz czarna. Niemożność ukojenia bólu. Łkaniu nie ma końca. Dopóty dopóki Kot łaskawie nie wyjdzie ukazać swego oblicza.

Podczas ostatniej wizyty u dziadków, Pierworodny nie zdążył jeszcze rozebrać się w przedpokoju jak już zaczął wprowadzać swoje porządki i przeganiał 5-letniego kolegę, który w niewiedzy śmiał usiąść na fotelu, na którym zwykle siada Babcia. Złapał kumpla za ramię, wyprosił z siedzenia, kazał usiąść Babci, po czym wskazał gdzie powinien położyć się Pies, który zwykle podczas odwiedzin Wnuka zalega przy nogach swej pani. Stanowczość Pierworodnego okazała się skuteczna i nie musiała być nawet wzmocniona żadnym konkretnym słowem, każdy bez szemrania zrobił co mu kazano.

Przez to, że często Pierworodny proszony jest o wrzucenie jakiejś rzeczy do kosza na pranie, od jakiegoś czasu, gdy nie można znaleźć któregoś z ubrań, które leżało np. na krześle, wystarczy zajrzeć do owego kosza. W świecie Pierworodnego bowiem nie ma kategorii brudne i czyste, za to jedne ubrania pasują do drugich i powinny znajdować się razem.
Kiedy dziś robiąc pranie Matka wpadła na, idiotyczny w oczach Syna, pomysł wyprania ochraniacza na szczebelki z jego łóżeczka, rozpętała, tym taką burzę z piorunami, że już jedynie zignorowanie zachowania Pierworodnego mogło przynieść jakikolwiek skutek w uspokojeniu go, bo żadne tłumaczenia, przytulania i czułe słówka nie dawały rady. Ochraniacz jest do łóżeczka i jakim prawem Matka śmiała go z niego wyciągnąć? Cóż za bezczelność wynosić go z sypialni! Do pralki? Nigdy w życiu! Pierworodny zaparł się i targany histerią ciągnął za jeden koniec starając się włożyć ochraniacz z powrotem do swojego łóżka, nie dając sobie wytłumaczyć, że wieczorem znów go razem zamontują na miejscu. Brak ochraniacza nie ułatwił też popołudniowej drzemki, która jak się okazało jest niemożliwa do odbycia, jeżeli nie trwa w otoczeniu pastelowych króliczków, kotków i kwiatków.

Gdy jakieś wydarzenie bądź czynność mu się spodoba, następnym razem wszystko powinno odbyć się tak samo. Zatem w sklepie zawsze trzeba kupić chleb, nie można tak sobie po prostu przejechać wózkiem obok działu z pieczywem, następnie należy zjeść jedną lub dwie kromki kontemplując mijane otoczenie, kupić soczek i po zapłaceniu rachunku i odstawieniu wózka wypić soczek na tej samej co zawsze ławce. Gdy jednego dnia Ojciec wymyśli fajną zabawę, drugiego o tej samej porze Pierworodny będzie domagał się powtórki. Gdy na przykład kładli spać do łóżka pluszowego pieska, grzechotkę - prosiaczka i plastikowego konika z układanki to już zawsze należy kłaść spać taki właśnie zestaw, nikogo nie może zabraknąć, a kładzenie samego pieska w ogóle nie ma sensu.

Każdego dnia Matka jak ten Kopciuszek popędzany przez złe siostry, często przy wtórze ryków Syna, oddziela Lego od drewnianych klocków, drewniane klocki od drewnianych samochodzików, a drewniane samochodziki rozbiera jeszcze na części. Wciąż coś zwija, układa, przekłada, odkłada i składa. By zwykle i tak Pierworodny wtrącił swoje trzy grosze i trzeba było zaczynać od nowa.
A wieczorem wraca z pracy zmordowany Książę. Oboje z Kopciuszkiem są już tak zmęczeni, że mowy nie ma o żadnym balu. Szklanych pantofelków i tak nie produkują w rozmiarze 41. A nawet gdyby, to najpierw chciałoby się po całym dniu stopy w misce wymoczyć. Planują obejrzeć jakiś film. Może piwo na spółkę. Ostatecznie sił i jako takiej koncentracji starcza na jeden wieczorny program w TVNie. Dziś czwartek, "Kuchenne rewolucje".

środa, 13 listopada 2013

Siedem



Było już 7 grzechów głównych, 7 cudów świata, 7 krasnoludków.
Ktoś coś kiedyś, że niby "siódme niebo". A i "Tydzień dzieci miał siedmioro".
Był serial "Siedem życzeń" i film "Siedem" z Bradem Pittem.
W telewizji mówią, że "Seven days" najlepszy na śniadanie.
Salon fryzjerski, w którym Matka na Kożuchowską się robiła też się nazywał "Seven day" - co Matce jakoś gramatycznie zgrzyta, a Ojca z kolei śmieszy, że mimo nazwy w niedzielę jest nieczynny.

A dziś Matka zaserwuje

SIEDEM FAKTÓW Z ŻYCIA MATKI, O KTÓRYCH NIE MIELIŚCIE POJĘCIA.

Propozycja z blogu GIMolki przyszła w samą porę. Dziękuję :). Matka przeżywa kryzys twórczy, a boi się powiedzieć głośno, że nic się nie dzieje i nie ma o czym pisać, bo wiadomo co zawsze następuje po tym, gdy Matka złoży publicznie takie oświadczenie. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji, coby się Matka na nowo rozpisała, nie wywołując jednocześnie wilka z lasu, Armagedonu albo jakiegoś innego ząbkowania, będzie wzięcie udziału w blogowej zabawie Cośtam-cośtam Blog Avard (wszystkie się tak nazywają, Matka nie rozróżnia).
Zaproszeń do podobnych przedsięwzięć Matka dostała już sporo. Zawsze grzecznie odmawiała. Tym razem podoba się Matce to, że nie musi odpowiadać na niczyje pytania i nie musi wymyślać też własnych. Zadanie polega po prostu na ujawnieniu siedmiu faktów na swój temat. Niby powinna na koniec jeszcze nominować kolejnych 7 blogów, ale że ma Matka awersję do "łańcuszków szczęścia", a przy tym lekkie zacięcie nonkonformistyczne, lubi poudawać, że jest taka zbuntowana i przypomnieć sobie, że kiedyś, młodym dziewczęciem będąc, punka słuchała, to nie dostosuje się do zasad (buaha-ha-ha-ha). Matka "(A)narchia" Wyluzuj! ;-)

Zaczynamy.

1.
Matka jest fatalnym kierowcą. Jest najgorszym kierowcą jakiego zna. Do żadnego innego kierowcy nie ma tak mało zaufania, jak do siebie samej. Kiedy mając 13 lat, pierwszy raz siedziała za kierownicą malucha swojego Ojca, uderzyła samochodem w drzewo. O dziwo, prawo jazdy otrzymała już za drugim podejściem, gdy miała 17 lat. Ale to tylko dlatego, że miała motywację - rodzice obiecali, że jeżeli zda egzamin, będzie mogła pojechać na Przystanek Woodstock. Znamienne okazały się być słowa egzaminatora, który na odchodnym powiedział "(...) ale na przyszłość proszę sobie kupić kodeks drogowy".

2.
W dzieciństwie chciała zostać śmieciarzem. Podobno na spacerach podnosiła z chodników każdy papierek i wyrzucała do śmietnika. Kilkanaście lat później Ojciec Matki namawiał ją na studia na kierunku ekologia, mówiąc: "Przynajmniej będziesz mogła powiedzieć, że marzyłaś o tym od dziecka". Marzenie o zawodzie śmieciarza porzuciła dla chęci zostania fryzjerką albo treserką małp w cyrku.

3.
Ulubiony film Matki to "Śniadanie u Tiffany'ego". Na zawsze. For ever!
Matka w ogóle lubi stare filmy. Między innymi musicale. I zawsze płacze na koniec "Hair".

4. 
Matka jest fanką... UWAGA!... Anthei Turner. Brytyjskiej Perfekcyjnej Pani Domu. Nie, nie jest to żart. I nie ma to nic wspólnego z polską wersją programu z Małgosią Rozenek. Polska edycja Matkę nudzi, śmieszy i wkurza. Za to angielska... łooo reety... Matka dostaje takiego powera do sprzątania, że nie pytajcie. Obojętnie w jaki dzień, obojętnie o jakiej godzinie obejrzy, obojętnie który odcinek - od razu zabiera się za jakieś porządki. Ba! Nie musi nawet oglądać, wystarczy, że ma świadomość, że akurat leci w telewizji. Głupie. Straszne. Przerażające. Ale jakie skuteczne.

5.
Matka nienawidzi majonezu. Od dzieciństwa. Od zawsze. Toleruje chyba jedynie w sosie czosnkowym. Nie zje niczego, co majonezu chociażby dotykało.

6.
Pierwszy raz zakochała się w wieku 3 lat. W synu znajomych rodziców. Podobno mała Matka stawała w domu przed meblościanką (w latach 80-tych w każdym szanującym się polskim domu była meblościanka) i mnóstwo czasu spędzała tak stojąc i rozważając, który serwis porcelanowy zabierze, gdy już wyjdzie za mąż za swojego wybranka. Poza tym sen z powiek spędzało 3-letniej Matce zmartwienie, czy rodzice jej lubego pozwolą mu zabrać psa (oczywiście, gdy luby już się z Matką ożeni). A był to piękny, biały owczarek podhalański. Po latach Matka nie jest już pewna, czy to właśnie nie fakt posiadania tego psa przez jej ukochanego nie uwiódł wtedy Matki. No cóż, już się tego nie dowiemy. Miłość skończyła się z powodu emocjonalnej przepaści wynikającej ze zbyt dużej różnicy wieku. Wybranek serca Matki był wtedy poważnym i dojrzałym 5-latkiem. I chyba Matki nie znosił.

7. 
Matka marzy o wycieczce do Paryża. Takiej tylko we dwoje. Paryż miał być podróżą poślubną, która nigdy się nie odbyła. Na miesiąc przed ślubem Matkę i Ojca zwolniono z pracy. A pracowali razem. Więc tak na bezrobociu to głupio się było po Francjach-elegancjach rozbijać. Zaraz potem Ojciec zaczął rozkręcać własną firmę. A Matka mu pomagała. I czasu nie było. A potem to już urodził się Syn Pierworodny i dopiero się okazało, ile to wcześniej mieli czasu.
A chciałaby Matka na własne oczy zobaczyć grób Morrisona i brzydotę Wieży Eiffela. I przynajmniej jeden dzień w Luwrze spędzić. Pić chardonnay i bordeaux od rana i szampana od wieczora. I ślimaka zjeść. Bo nigdy nie jadła. A taki mrożony z Lidla to jej nie kręci. Matka ma nawet specjalną skarbonkę, w której odkłada pieniądze na kupno torebki w salonie Chanel przy rue Cambon 31. Fakt, przez kilka lat niewiele nazbierała. Ojciec w tym czasie zdążył już dawno zawartość swojej skarbonki wymienić na wieżę Yamahy. Ale kiedyś nadejdzie ten dzień, wejdzie Matka do Domu Mody Chanel i kupi sobie model 2.55. Czarny, na łańcuszku, z czerwonym wnętrzem. Ach... A po latach przekaże tę torebkę swojej córce. Jak się jej dorobi. Albo wnuczce. Jeśli będzie ją miała. W ostateczności może synowej. Ewentualnie. Jak zasłuży.


czwartek, 7 listopada 2013

Lampa nie je ciasteczek

czyli w szponach absurdu

Postanowiła Matka przeprowadzić pewien eksperyment. Jako metodę badawczą wybrała sobie obserwację. Wyniki obserwacji zapisała. Wniosków nie wysunęła.

Przedmiot obserwacji: "dzień jak co dzień" w takim zwykłym, najzwyklejszym tygodniu Matki i jej rodziny.

Czas obserwacji: 1 tydzień

Cel obserwacji: wyodrębnienie wszelkich przejawów absurdu w codziennym życiu

Okazało się, że obrany cel wcale nie jest taki prosty, jak się Matce na początku wydawało. Absurd na stałe zagościł w jej domu i jakoś każdy z domowników już do niego przywykł. Ciężko zwrócić na niego szczególną uwagę. Obawia się zatem Matka, że jej obserwacja jest wyjątkowo niedokładna, a w związku z tym eksperyment okazał się mało precyzyjny. Mimo to swoje zapiski Matka uznała za warte uwagi i postanowiła upublicznić.


Kolejny dowód na to, że kolor ma znaczenie

Pierworodny jest posiadaczem trzech smoczków. Dwa z nich kupione były jako komplet, są identyczne, różnią się tylko kolorem. Jeden jest niebieski, drugi zielony. Zwykle właśnie te dwa używane są naprzemiennie. Od jakiś 2-3 tygodni aktualnie nieużywany smok odkładany był na regał z książkami. Aż tu nagle, kilka dni temu, Syn wymyślił sobie pewien rytuał, który z czasem zaczął przybierać na sile.
Podchodzi do regału i jęczy żeby go podsadzić. Gdy jest już na odpowiedniej wysokości wyciąga smoka z buzi, odkłada go na półkę, bierze drugiego i zaraz wraca do swoich zajęć. Na początku było to zabawne. Bo zrobił to raz. Następnego dnia też raz. Potem już kilka razy i powoli przestawało być zabawnym to jojczenie pod regałem, gdy częstotliwość niebezpiecznie zaczęła wzrastać a przerwy między podsadzaniem do smoczka zaczęły się skracać (jak skurcze porodowe ;-) ) nawet do 10 minut. Postanowiono takie zachowanie wyeliminować. Zapasowego smoka schowano w sypialni. Do końca dnia był spokój. Wieczorne usypianie. Syn jakiś wyjątkowo rozbrykany. Ani położyć się nie chce, ani przytulić, ani czytanej książki słuchać... Szaleje w łóżeczku i co jakiś czas wyciąga ręce w górę, w stronę półki wiszącej nad nim. Wreszcie wykończoną już tym nieprzynoszącym skutku usypianiem Matkę coś tknęło i, bez większej wiary w powodzenia własnego działania, zmieniła dziecku smoka z zielonego na niebieski (albo odwrotnie). Syn natychmiast się uspokoił, przyłożył główkę do materaca i jak na rozkaz zasnął.

Aleosochodzi?


Smaki dzieciństwa, czyli o paście do zębów

Skończyła się pasta do zębów Pierworodnego. Ze względu na niedomaganie w sensie zdrowotnym, a w skutek tego niewychylanie nosa z domu, Matka poprosiła o zakup nowej pasty Ojca Pierworodnego. Niedawno ustalili, że o zrobienie zakupów Matka prosi Ojca tylko w ekstremalnych okolicznościach i właśnie okazało się, że choroba Matki do takich okoliczności się zalicza. Ojciec nad wyraz dobrze sobie poradził i kupił co trzeba. Pastę do zębów bez fluoru. Prawie. Bo wynalazek, który przyniósł z apteki nazywa się żelem do mycia zębów. O smaku gumy balonowej.
Matka zaczęła się zastanawiać.
Po jaką cholerę produkować coś o smaku gumy do żucia dla takich maluchów? Przecież Pierworodny nie wie jak guma do żucia smakuje. On nawet nie wie, co to takiego ta guma balonowa.

Czy w takim razie, gdy za parę lat dostanie swoją pierwszą gumę balonową to będzie ona udla niego o smak pasty do zębów?


A i Dziadek się popisał
  • Ojciec Matki: "Kasia, powiedz jak Kasia ma na imię."


Poza tym...

Matka chodzi z podbitym okiem po tym, jak myła podłogę. Chodzi też chora po tym, jak się ciepło ubrała i zmarzła. Ojca boli bark po tym, jak nic sobie w niego nie zrobił. Sąsiad przyłapał dziś Matkę na tym, jak jeździła windą w piżamie - Matka nie wie czy zamurowało go tak z powodu ogólnej stylizacji czy tylko wizerunku Davida Hasselhoffa na koszulce. A Pierworodny od kilku tygodni nie chce usiąść na nocniku dopóki nie dostanie do ręki jakiejś reklamy Whiskasa albo Pedigree.


I jeszcze na koniec...
Takie tam rozmowy z Synem, czyli zdania, których Matka nie spodziewałaby się kiedykolwiek usłyszeć z własnych ust

  • "Mama ma oczy jak ogr?"
  • "Lampa nie je ciasteczek."
  • "Kota się nie odkurza!"

To ostatnie zdanie zdążyła Matka wypowiedzieć na chwilę przed tym, jak przerażony Kot, zdzielony szczotką od odkurzacza, uciekł do sypialni i schował się pod łóżkiem. Za każdym razem, gdy Kot ucieka do sypialni i chowa się pod łóżkiem w Synu Pierworodnym wywołuje to atak paniki, strachu, histerii i nieutulonej tęsknoty. Na wszelki wypadek nie pozwala już Kotu nawet zbliżać się do zamkniętych drzwi sypialni, bojąc się, że Kot znikający pod łóżkiem znika tam na wieki wieków. A nawet i amen.
Tymczasem Matka pozostała rozdarta. Z jednej strony starała się zachować empatię dla rozpaczy Syna i spokojnie wytłumaczyć mu, że Kot kiedyś wyjdzie (tym razem "kiedyś" nastąpiło po ok. 3 minutach), z drugiej strony jej własne słowa "Kota się nie odkurza!" przywołały jej na myśl stary dowcip z taaaaaką brodą i wyjątkowo ją rozbawiły.
- Baco, kota się nie pierze.
- Pierze się, pierze.
- Baco, ale ten kot jest martwy. Kota się nie pierze.
- Pierze się, pierze. Ino się nie wyżyma.

I tak sobie Matka pomyślała, co by jej Syn powiedział jakby umiał mówić.
- Synu, Kota się nie odkurza.
- Odkurza się, odkurza.
- Synu, ale zobacz co zrobiłeś Kotu. Kota się nie odkurza.
- Odkurza się, odkurza. Ino nie turboszczotką.

środa, 6 listopada 2013

Medycyna alternatywna

Siedzą na kanapie Ojciec, Matka i Matka Matki.
Jedynie Babcia w pełni sił. Bo Matka schorowana. A Ojca od kilku dni potwornie boli jeden bark. I szyja jeszcze. Smaruje więc sobie te miejsca jakąś magiczną maścią świeżo przyniesioną z apteki.
- Mam Ci to posmarować? - zagadnęła Matka.
- Nie, poradzę sobie.
W międzyczasie opowiadają sobie wszyscy mijający dzień. Opowiada Matka:
- A Ty wiesz co mi się dziś przytrafiło? Chyba limo będę miała. Mamcia poszła z Młodym na spacer. A ja głupia zamiast siedzieć na tyłku i chorować spokojnie to się wzięłam za mycie podłóg. I myślę sobie, że już nie będę taka... pod suszarką na pranie też umyję, niech stracę ;-) Pochyliłam się z tym mopem... I jak walnęłam twarzą w krzesło...
Ojciec spojrzał na Matkę, następnie na krzesło. Z niedowierzaniem. I miną "Ale jak?".
- W to oparcie trzepnęłam. Bo krzesło było odsunięte od stołu, nie zauważyłam go - pospieszyła z wyjaśnieniami Matka. - O, zobacz jak mi już spuchło, akurat przy oku, na łuku brwiowym. - pokazała licząc na współczucie.
- O kurcze, jak wyzdrowiejesz to i tak jeszcze z tydzień w domu będziesz siedziała.
- Dokładnie to samo powiedziałam jak opowiadałam Mamci! Że jak już będę zdrowa to i tak nie będę mogła wyjść z domu, bo wszyscy pomyślą, że mnie lejesz.
- Nooo - potwierdził zgodność myśli Ojciec.

I na tym mogła się rozmowa zakończyć. Ale Matka musiała jeszcze dodać swoje trzy grosze.

- Ale w sumie... każdy kto nas zna pomyślałby, że to przecież niemożliwe. Już prędzej na odwrót.
- Ty weź mi tego barku nie smaruj - powiedział jakoś od niechcenia Ojciec. - Lepiej mnie w niego ugryź - dodał jakby słowa Matki do niego nie dotarły.
- A o co Ci teraz chodzi? - Matka poczuła, że nie nadąża za przebiegiem tej konwersacji.
- Bo podobno w takich przypadkach jak ten pomaga jad żmii.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Wszyscy Święci balują w niebie, czyli o sile tradycji

Nie ma sprawiedliwości na świecie, oj nie ma. Matka już trzeci dzień choruje sobie w domu. Do towarzystwa mając zdrowiuteńkiego i pełnego energii Syna Pierworodnego, któremu marzy się spacer w kaloszach i któremu codziennie od nowa trzeba tłumaczyć, że dziś nie można pójść.
Siedzą więc sobie razem w domu. Syn, dwa dni nad wyraz grzeczny, trzeciego dnia już popłakujący co chwilę i wciąż skądś spadający. I Matka, która nie do końca rzeczywistość ogarnia i pierwszy raz od czasów swego dzieciństwa popija syrop z cebuli na bolące gardło - jak słowo daje przy pierwszej łyżce usłyszała piosenki Natalki Kukulskiej a przed oczami zamajaczył jej Zając Poziomka.

Wiadomo, było Wszystkich Świętych, czas wyciągania futer z szafy i prezentacji na cmentarzu najnowszych kolekcji  sezonu jesień/zima. U Matki w rodzinie jest tradycja spotykania się w ten dzień w rodzinnym mieście Rodziców Matki. Właściwie tylko ten jeden dzień w roku można się z wszystkimi zobaczyć, bo rozjechał się każdy po Polsce, a zwyczaju spędzania razem innych świąt nigdy jakoś nie było. Dlatego dla Matki 1 listopada jest dniem bardzo rodzinnym.
Stają wszyscy razem przy grobach i wtedy rozpoczyna się kontynuacja innego zwyczaju. Kontynuacja, bo początek miał już miejsce w domu, przed wyjściem. Otóż każdy po kolei naskakuje na Matkę, że jak to ona się ubrała. Nieważne co ma na sobie i czy jest jej ciepło czy nie. Przede wszystkim "nerki odkryte!" (to ulubiony zarzut całej rodziny, można by podejrzewać, że w genach przenoszony, ale chyba jednak związany jest z miejscem pochodzenia, bo i od członków rodziny ze strony swojej Matki i Ojca to słyszy), "przecież ty dziecko zmarzniesz", "a dlaczego ty nie masz szalika?", "a ta kurtka to w ogóle grzeje?", "co ty masz na sobie, przecież to takie nic, cieniutkie", "w takich bucikach wyskoczyłaś? przecież nieocieplane, nie mogłaś włożyć zimowych?", "a rękawiczki gdzie masz? pokaż ręce! no zimne!", "a nie mówiłam, że zmarzniesz?" - ale ja nie zmarzłam! - "zmarzłaś, zmarzłaś!"...
W tym roku Matka uznała, że nie jest w nastroju do pełnej celebracji tego dnia i postanowiła wyciągnąć z szafy zimowy płaszcz by uniknąć rodzinnego gderania. Skutecznie wpłynął na Matkę wykład, który usłyszała 3 lata temu od Brata swojej Matki. Był wtedy wyjątkowo ciepły dzień, jak na tę porę roku, Matka była ubrana aż za ciepło, a mimo to wujkowe kazanie rozpoczęło się od tego, że nerki odkryte (choć nie były), przeszło w którymś momencie w tłumaczenie jaki to zgubny wpływ na ogólne zdrowie ma noszenie przez współczesne dziewczyny stringów zamiast ciepłych majtek, a skończyło się na tym, że teraz to my jednym uchem wpuszczamy a drugim wypuszczamy a zobaczymy na starość. Wykład Wujka był długi, męczący i poskutkował o tyle, że Matka tylko po to, aby nie musieć drugi raz słuchać o stringach ubrała się wyjątkowo ciepło. Ale teraz tak sobie myśli, że może już przyszła starość... i może Matka już widzi... bo chociaż tak dobrze się ubrała to teraz tak parszywie się czuje...
A w ogóle to rodzina Matkę wycyckała. Bo w tym roku to Ojciec Pierworodnego miał mieć do słuchania. Od rana mu Matka powtarzała, żeby się cieplej ubrał. A on się wystroił w swoją najcieńszą kurtkę skórzaną i koszulę. Nawet swetra nie ubrał. "I bardzo dobrze" - pomyślała Matka. - "Niech jemu gadają. Przewieje go to może zacznie mnie słuchać" I co? I jedna ciocia się zmartwiła, że szalika nie ubrał (a Ojciec nigdy szalika nie nosi). I tyle. I nic go nie przewiało. Tylko Matka się trzęsła z zimna. A nawet podkoszulkę ubrała, żeby być ubezpieczoną przed rodziną na każdą okoliczność i w wypadku każdego zarzutu odnośnie swojej garderoby, chociaż zwykle po takie wynalazki sięga dopiero w siarczyste mrozy.
Wniosek ma Matka jeden. Albo dwa. Jak ma być chora to będzie, niezależnie od tego jak się ubierze 1 listopada. A wniosek drugi jest taki: marudzenie rodziny działa na Matkę bakteriobójczo czy też wirusobójczo, jak jakiś antybiotyk profilaktyczny czy coś. Jednak tradycja to ma siłę. W tradycji jest moc.

I jeszcze Syn.
Jako że widział swych krewnych, dość dalekich dla niego, ponad rok temu, gdy maleńkim berbeciem jeszcze był, chciała Matka by zrobił jak najlepsze wrażenie. By nie tylko odwrócił uwagę od jej rzekomo "gołych nerek" ale też od tego płaszcza vintage, co go Matka ubrała. Vintage - dobrze, że takie słowo powstało, przynajmniej nie musi Matka nazywać płaszcza starym, tylko dlatego, że nosi go już 7 rok a kupiła w lumpeksie za 15 zł. Jeszcze pewnie długo się z nim nie rozstanie. Nawet do ślubu w nim szła. Bo to grudzień był. Tzn. nie do samego ślubu, tylko do Urzędu Stanu Cywilnego. Do ślubu to jednak, tak tradycyjnie i sztampowo, sukienkę włożyła, białą nawet. Ale żeby nie było, że Matka wiecznie w tym samym, to Syn Pierworodny miał powalić wszystkich swoją nieprzeciętną urodą i urokiem osobistym i przyćmić Matki brak nowej odzieży wierzchniej. Syn na to 2 dni wcześniej pizgnął twarzą w podłogę, po drodze zahaczając jeszcze o parę rzeczy. Uroda na parę dni straciła. Trzeba było liczyć na urok osobisty. Nie przeliczyła się Matka. Tylu ochów i achów pod adresem Synka swojego dawno już nie słyszała. No! znają się na rzeczy. A i Synek popisał się i cały dzień dawał pokaz supergrzecznego, superczystego, superelokwentnego i jeszcze superśmiałego dziecka. Matka i Ojciec postanowili, że częściej będą się z dzieckiem po cmentarzach szlajać. 3 dni taki podejrzanie grzeczny i spokojny chodził. A cmentarz akurat zaraz obok parku mają.

piątek, 1 listopada 2013

Drugie śniadanie mistrzów

Luźny tydzień Ojca Pierworodnego, jak zwykle okazał się być takim tylko z nazwy. Pierwszy dzień spędzono z wizytą u Rodziców Ojca. Każdego kolejnego dnia praca pochłaniała Ojca od rana do wieczora, ewentualnie do późnego popołudnia, w firmie wciąż wybuchała kolejna katastrofa, a telefony urywały się całymi dniami. Wyszło na to, że w ten "luźny tydzień" Matka z Ojcem mieli dla siebie jeszcze mniej czasu niż zwykle i nie udało się zrealizować niczego, co sobie Matka zaplanowała, przede wszystkim chwili odpoczynku od bycia matką na rzecz bycia przez Ojca na chwilę "ojcem pełnoetatowym". A miała iść Matka do fryzjera... Bo już dość ma tego ciągłego mylenia jej z Kożuchowską.
Z braku czasu i siły z zapowiadanymi dialogami Matki i Ojca też raczej krucho. Ale coś tam się znalazło ;-)

Tak niby mimochodem. Zawsze w różnych kontekstach. Po raz kolejny w ciągu ostatnich dni Ojciec napomknął coś na temat kanapek.
- Nie wiedziałam, że tak Tobie ciąży to, że nie robię Ci kanapek do pracy.
- Ja też nie wiedziałem. Bo dotychczas to mi nie przeszkadzało. Ale nagle się okazało, że WSZYSCY mają kanapki zrobione przez swoje żony. Tylko ja nie. Wiesz, taka presja społeczna.
To, że Matka nie będzie robić Ojcu kanapek było jedną z pierwszych rzeczy, które zapowiedziała, gdy rozpoczynali wspólne życie. Jak też to, że nie prasuje i nie ma zamiaru lepić pierogów. Z pierogami się złamała, ale zawsze lepią razem i tylko raz do roku, przed Gwiazdką. Matka odnosi wrażenie, że ta "presja społeczna" to przede wszystkim Najlepszy Przyjaciel Ojca, z którym razem pracują i któremu żona codziennie przygotowuje kanapki do pracy, a ten, ku oburzeniu Matki, ma jeszcze czelność skrytykować, bo nie na ser tylko wędlinę miał tego dnia ochotę. Matka nie da się w to wrobić.
- Przykro mi, ale ja nie czuję tej presji społecznej - wyznała szczerze.
- Wiem. - Ojciec posmutniał.
- Ale jak chcesz możesz kłamać, że to ja Ci zrobiłam - zaproponowała dobrodusznie.
- No wiesz... - oburzył się cicho zrezygnowany już Ojciec.
- Kładź sałatę. Wtedy nikt się nie kapnie, że sam robiłeś - poradziła przebiegle.

Bardzo złą żoną jest Matka Wyluzuj!?